piątek, 23 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 16)

Jadąc i płynąc do Kambodży, jeszcze po stronie wietnamskiej w biurze odprawy paszportowej, po wypełnieniu deklaracji, mogliśmy kupić wizy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast opisywanych w informatorach 30 dolarów, musieliśmy zapłacić za wklejone i ostemplowane wizy po 38 dolarów.

Za biurkiem najważniejszego urzędnika biura odpraw paszportowych, na ścianie wisiała mapa ukazująca obrys Wietnamu i Kambodży, dwóch sąsiadujących ze sobą państw Azji Południowo Wschodniej.

Wraz z nami przekraczała granicę m.in. rodzina Francuzów, rodzice i trójka dzieci. One jadąc w busie, co chwila się biły i piszczały lub zapatrzone były w swoje snartfony. Otaczający nas świat realny w ogóle ich nie interesował, Podobnie było w biurze odpraw paszportowych, w którym nie było choćby jednego stolika, aby można było w miarę wygodnie wypełnić deklaracje. Za coś twardego do pisania Francuzom posłużyła wykafelkowana posadzka.

Oczekując na start naszego busa prawie godzinę, w pobliskiej jadłodajni zjedliśmy po zupie z makaronem i kurczakiem. Niestety przy granicy wietnamsko kambodżańskiej ośmiorniczek nie serwowano.

Granicę wietnamską pokonaliśmy pieszo. Nasze paszporty miał przy sobie przewodnik naszej kilkunastoosobowej międzynarodowej grupy.

Byłem zdziwiony tym, że bez żadnej kontroli przekroczyliśmy granicę kambodżańską i tym, że mogłem swobodnie robić zdjęcia. Dopiero po minięciu szlabanu, z powrotem dostaliśmy nasze ostemplowane paszporty.

Busem przyjechaliśmy do centrum miasta o nazwie Kampot. Wynajęty tuk tuk podwiózł nas pod wybrany w booking hotel z niewielkim basenem. Okazało się, że już nie ma wolnych miejsc. Przewoźnika tuk tuka poprosiliśmy, aby nam zrobił wspólne zdjęcie na tle sterty piasku wydobytego chyba z pobliskiej rzeki. Przypominało to nam wydmy w księstwie Łeba.

Dwaj zmęczeni gorącem i podróżą Kociewiacy Janusz Nowak i Wiesław Baska poprosili przewoźnika tuk tuka, aby nas zawiózł do najbliższego innego hotelu, który będzie miał wolne miejsca.

Widok z hotelowego okna nie był zbyt urzekający. Przewoźnik, łącznie za 10 dolarów zapłaty, podwiózł nas do hotelu Happy Family, bez windy, w niewielkiej odległości od centrum miasta. Dostaliśmy pokój nr 303 na czwartym piętrze, ostatni z prawej strony. Miał trzy oddzielne szerokie łóżka, w cenie po 7,33 dol. za noc od osoby. W Kambodży 1 dolar, to w przeliczeniu 4 tysiące rieli. Nie to co w Wietnamie, że jeden „zielony” ma 22 tys. dongów.

Po krótkim wypoczynku, zgłodniali udaliśmy się na obiadokolację. Już w ciemnościach trafiliśmy do przydrożnej jadłodajni i zapłaciliśmy w sumie tylko 6 dolarów. Zaglądając w wystawione przy chodniku garnki, wybraliśmy po ryżu ze świniną i dwie surówki fasolkę oraz gotowaną kukurydzę. Prowadzący stołówkę w Urzędzie Miasta w Starogardzie Gdańskim Wiesiek Baska dostrzegł w swoim świńskim gulaszu jajko i stanowczo stwierdził, że jest… bycze. Nikt z tych trzech jaj z nas nie ruszał, bo jeszcze nigdy takich byczych w życiu nie jadliśmy.  Ja jako pierwszy odważyłem się rozkroić takie jajo i okazało się, że jest… kurze. No i dopiero wtedy koledzy je zjedli, chociaż niedowiarek Wiesław do końca nie był przekonany, że je jajo kurze.

Najedzeni poszliśmy na pobliską pełną ludzi karuzelę. Tak nami zakręciło, że w pobliskim sklepie monopolowym kupiliśmy wódkę o nazwie Rosija za 5,5 dolara oraz sok pomarańczowy za 2 dolary. Ja zapłaciłem dając 10 dolarów  USA. Sprzedawca wydal mi dwie jednodolarówki i resztę w miejscowej walucie, tj. banknotowych 2 tys. rieli (1 tysiąc i dwie 500-ki, czyli w sumie pół dolara). Napoje włożyliśmy do  jedynej hotelowej lodówki na dole przy recepcji. Jeszcze przed pierwszym zaśnięciem w Kambodży koniecznie musieliśmy się wewnętrznie odkazić. (dcn.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz