sobota, 24 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 17)

Po pierwszej nocy przespanej w kambodżańskim Kampocie, jako dobrze zorganizowani turyści, zaczęliśmy rozglądać się za śniadaniem. Przed naszym hotelem Happy Family już czekał tuk tuk i kobieta z małym sklepikiem umieszczonym na ramieniu. Postawiliśmy jednak z buta znaleźć jakiś lokal serwujący omlety i kawę. 

Trafiliśmy na przydrożną kuchnię z garnkami, w które można swobodnie zaglądać jakie potrawy zawierają. No tak, ale jeść z rana gorące danie obiadowe, przy temperaturze 30 st. C,, to się nie da.
Coraz bardziej głodni, aby skonsumować śniadanie, wstąpiliśmy do mijanej po drodze restauracji hotelowej. Okazała się zbyt droga jak na naszą kieszeń, no i nie serwowała omletów.

W kolejnej przecznicy trafiliśmy na jadłodajnię przy drodze znajdującą się blisko biura podróży oraz punktu informacji turystycznej. Kobieta prowadząca jadłodajnię od razu zrozumiała o co nam chodzi. Przygotowany przez nią omlet z bułką przesmarowaną masłem, plasterki ogórka i pomidora oraz kawa niczym kakao były doskonale. To śniadanie postawiło nas na nogach.

Syci postanowiliśmy oznaczyć tą przydrożną jadłodajnię herbem Gdańska. Janusz Nowak z Kociewia w końcu uporał się z odklejeniem papierowej podkładki spod foli i przykleił ją w najbardziej widocznym miejscu. I teraz następuje moja osobista uwaga, szefostwo Działu Promocji Urzędu Miasta Gdańska, jak już zamawiacie serię takich naklejek, to niech one będą łatwe w użyciu. Podkładka papierowa powinna być przecięta w połowie. Nasza promocja w Wietnamie i Kambodży gdańskiego grodu nad Motławą nie powinna być męką pańską.

W pobliskim od jadłodajni biurze podróżny i informacji turystycznej po namyśle na sobotę wykupiliśmy wycieczkę na następny dzień w góry słoniowe i statkiem po rzece. Koszt 13 dolarów z kilkoma atrakcjami. Start mieliśmy koło mostu między godziną 8,30 a 9,00. Obok tego biura był właśnie stary most wyłącznie dla skuterów. Na granicznych słupkach nakleiliśmy herby Gdańska. Dla nas była to gehenna, bo wadliwie zostały one wykonane.

Tego dnia było szczególnie upalnie i dlatego postanowiliśmy pokręcić się w pobliżu rzeki. Po przejściu starego mostu, przed mocno grzejącym słońcem schroniliśmy się w cieniu nadrzecznej restauracji. Młoda dziewczyna szykowała mięso dla gości na kolację, tasakiem je siekając.

W oddali zachmurzyło się, zrobiło parno i zaczęło błyskać. Schroniliśmy się w przydrożnej pijalni soków. Zamówiliśmy po jednym kokosie, płacąc po pół dolara. Po ugaszeniu pragnienia udało nam się tasakiem rozpołowić twarde skorupy kokosów i zjeść ich białe wiórki. Były bardzo pożywne.
Obsługiwało nas małżeństwo, ona miała na imię Vong, a on Sothea. Zrobiłem im zdjęcie jak wspólnie przy jednym stole jedli z dziećmi obiad. Co jakiś czas ktoś podjeżdżał, nawet kierowcy samochodów ciężarowych i prosili o sok z wyciskanej trzciny cukrowej z dodatkiem soku cytryny.

Mający litość nad zwierzętami Janusz Nowak, skorupy po kokosie zaniósł krowom pasącym się obok na placu. Nawet zaczęły obgryzać zieloną skorupę.

Ja też postanowiłem swoje kokosowe skorupy dać do jedzenia krowom. Miałem jednak stracha, czy zwierzę mnie nie zaatakuje.

Musiał to dostrzec właściciel zwierząt, bo zrobiłem zdjęcie jak obsługujący nas wcześniej mężczyzna czyli Sothea, przeprowadził dwie krowy przez ulicę do siebie do zagrody.
Wracając pieszo do hotelu i czekając w cieniu na tuk tuka, podjechała do nas dziewczyna z chłopakiem na rowerach. Okazało się, że ona znała język polski. Miała na imię Andżelika, urodziła się co prawda w niemieckim Hejdelbergu, ale jej rodzice pochodzą z Głuchołazów. Dzięki nim, jak i babci, nauczyła się dobrze mówić po polsku, chociaż miała lekki akcent niemiecki. Uczy się w Niemczech prawa, ale niewykluczone, że zostanie lekarką, bo ma takie jeszcze zainteresowania. Towarzyszący jej chłopak jest Niemcem i miał na imię Janusz. W hotelu w którym mieszkają wypożyczyli rowery i nimi jeżdzili po kambodżańskim mieście Kampot.

Na szczęście burza przeszła bokiem, ale nadal było parno. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w restauracji, aby napić się schłodzonego piwa, po dolarze za małą puszkę.

Przywiązujący dużą wagę do jedzenia Wiesiek Baska, co chwila był głodny i tylko on zamówił coś orientalnego do jedzenia. Jak zwykle jako przyprawę do zamówionego dania dobierał jakiś sos.
Ku naszemu zaskoczeniu w naszym hotelu Happy Family, banany wisiały przy recepcji i były za darmo. Potraktowaliśmy je jako deser na kolację. (dcn.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz