wtorek, 5 kwietnia 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 8

Z kilku turystycznych atrakcji oferowanych nam w Puerto Lopez, w piątek 11 marca 2016 roku wybraliśmy wycieczkę do pobliskiego Parku Narodowego.


Jej koszt – jak ustaliliśmy z organizatorami - to 50 dolarów dla naszej trójki podróżników po Ekwadorze.


Park jest podzielony na dwie części, gdyż przecina go główna asfaltowa droga. Z niej najpierw skręciliśmy klimatyzowanym samochodem w prawo i po zgłoszeniu na bramie wjazdowej naszego pobytu, dotarliśmy do drewnianych zabudowań.


W jednym z nich mieści się Muzeum Aqua Blanca, ukazujące zdjęcia archeologów i ich wykopaliska świadczące o zamieszkiwaniu przed wiekami na tych terenach ludzi o charakterystycznych rysach, jak i ich rozwój cywilizacyjny.


W sąsiednim domku drewnianym rozłożone na dużych stołach rodzime wyroby sztuki regionalnej oferowały lokalne mieszkanki. Było w czym wybierać. Ale w oko wpadła nam młoda o długich włosach, pięknie się uśmiechająca brunetka. Zaoferowaliśmy jej matce... tysiąc dolarów, za zabranie córki z nami do Polski. 
Ta nasza oferta u pozostałych sprzedawczyń wzbudziła gromkie uśmiechy. Miały one jednak wątpliwości, czy żartujemy, czy mówimy serio. Koniec końców, po jakimś czasie młoda czarnulka jak kamfora zniknęła z naszych oczów.


Przypuszczaliśmy, że dziewczyna wystraszona naszą ofertą, schroniła się w pobliskim kościele, ale on był zamknięty.


Rozbawione naszą konsternacją kobiety zaoferowały nam na wywóz do Polski kozy, ale my nie byliśmy tą propozycją zainteresowani.


Nasz kierowca gdzieś odjechał w siną dal i dopiero po pół godzinnym oczekiwaniu i zastanawianiu się co dalej, na szczęście zaopiekował się nami lokalny przewodnik. Z nim pieszo udaliśmy się w kierunku laguny de Aquas Sulfuroses. Po drodze mijały nas kobiety swobodnie niosące bagaż na swoich głowach.


Przed nami najpierw ukazały się kolejne drewniane zabudowania. Był to przydrożny bar i sklepik głównie z lokalnymi owocami.


Do sklepiku na motorze dowożono towar, w tym przypadku dopiero co ścięte wielkie kiście zielonych bananów.


Obok baru i sklepiku znajdowało się lokalne SPA. Młode Ekwadorki miały na twarzach nałożone gliniaste maseczki. My też takowe sobie nałożyliśmy. Gliniana maź wysychała i czuło się, że zanikają nam zmarszczki. Gdzieś po kwadransie takiego odmładzającego cerę zabiegu, popływaliśmy w siarkowodorowej wodzie, co też miało właściwości lecznicze.


Po prysznicu, w oddzielnym pomieszczeniu można było zamówić różnego rodzaju masaż, w tym tajski i... erotyczny. Koszt pól godzinnego zabiegu w granicach 20 dolarów.


Idąc pod opieką przewodnika trafiliśmy nad rzekę, w której miejscowi wyłapywali wszystko to, co się rusza.


Przewodnik dla uatrakcyjnienia tak nas poprowadził, że dwa razy musieliśmy się przeprawiać przez rzekę. Nie było to takie łatwe, bo idąc boso czuło się ostrość kamieni leżących na dnie.


Przy muzeum Aqua Blanca czekał na nas kierowca naszego wycieczkowego samochodu. Nim, przecinając główną asfaltową drogę, dotarliśmy do drugiej części Parku Narodowego. Na wjazdowej bramie z paszportów spisano nasze dane osobowe.


Pouczono nas też o tym, czego nam nie wolno robić w ekwadorskim Parku Narodowym.


Po załatwieniu niezbędnych formalności i otrzymaniu zgody na wjazd, samochód podwiózł nas niemal pod samą plażę Los Frailes. A właściwie pod kolejne stanowisko handlowe. Można było w nim zaopatrzyć się m.in. w plażowe kapelusze lub wypożyczyć za 5 dol. plażowy parasol. 
Słońce tak mocno doskwierało, że bez okrycia głowy trudno było wytrzymać.


Oceaniczna plaża usytuowana w zatoczce była tak bardzo urokliwa, że każdy kto na nią wchodził od razu robił pamiątkowe zdjęcia.


Było niesamowicie gorąco. Parzący był też plażowy piasek. Jeśli boso, to trzeba było biegiem dotrzeć do wody. Skakanie na coraz większych falach tylko do czasu było satysfakcjonujące. Do momentu, kiedy jedna z większych fal nieźle mnie skotłowała. Poczułem się niczym kosmonauta podczas ćwiczeń grawitacyjnych. Pod wodą miotało mną na różne strony. To widziałem jasność nieba, to ciemność piaszczystego dna. Raz nawet uderzyłem o dno tyłem głowy. Na szczęści lekko, bo zachowałem przytomność. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach „wylądowałem” na czworaka w miarę blisko brzegu. Mimo, że fale nadal napierały, o własnych siłach zdołałem wyjść na brzeg. Przy każdym pochyleniu długo jeszcze z dziurek nosa i uszu wylatywała mi woda.


Podobną sytuację z oceanicznymi falami, w poprzedniej miejscowości Salinas, w której doświadczyliśmy mini tsunami, przeżył Janusz Nowak. Z tym, że on szorował po piaszczystym dnie lewym ramieniem i go sobie uszkodził, łącznie z lekkim krwawieniem.


Kiedy w Parku Narodowym koło Puerto Lopez słońce lekko zelżało, wraz z Januszem Nowakiem wybraliśmy się pieszo brzegiem plaży na odległy o godzinę drogi punkt widokowy.


To co zauważyliśmy charakterystycznego podczas naszej sześciotygodniowej wyprawy po Ekwadorze, że podróżują po nim głównie samotne młode dziewczyny. Bez partnerów płci męskiej. Jeśli sporadycznie trafiały się pary, byli to starsi wiekiem Amerykanie lub Niemcy.
Na punkcie widokowym spotkaliśmy pięć pań w wieku góra trzydziestu lat. Poznały się na studiach - i jak nam powiedziały - pochodziły z różnych państw Australii, Kanady, Niemiec i USA. Chętnie zrobiły sobie z nami wspólne zdjęcie.


Potwierdzeniem tego, że kobiety samotnie zwiedzają świat, były kolejne dwie zagraniczne plażowiczki, pozujące do pamiątkowego zdjęcia.


Samotnie podróżujące dziewczyny mają w sobie dużo fantazji i potrafią bez skrępowania pozować do plażowych zdjęć.


Trudno aż w to uwierzyć, że podczas takich plażowych wypadów urocze dziewczyny nie mają męskich partnerów. Nie ma kto im nawet zrobić wspólnego zdjęcia. Dobrze chociaż że trafiły na nas, a my z ochotą w różnych pozach je uwieczniliśmy.


Podobnie jak uwieczniliśmy na zdjęciach inną samotną dziewczynę, która w dużym białym kapeluszu paradowała po kurczącej się plaży.


Przy wyjściu z plaży znajdował się punkt sanitarny z toaletami i prysznicami, oddzielnymi dla mężczyzn i kobiet.


W wielu miejscach publicznych, w tym i obok plaży w Parku Narodowym przy Puerto Lopez, umieszczony jest obowiązujący w Ekwadorze ogólnokrajowy numer alarmowy 911. U nas w Polsce obowiązuje numer 112, niestety nadużywany. 


Po godzinie szesnastej z uwagi na przypływ oceanu i coraz większe fale, wejście na plażę Los Frailes zamknięto. Jak zauważyliśmy, właściwie plaża na całej jej szerokości została zalana oceaniczną wodą. W oczekiwaniu na nasz turystyczny samochód, dla ochłody kupiliśmy sobie patyczkowe lody.


Coraz bardziej spragnieni i głodni, rozważaliśmy powrót do naszego hostelu Fregata w Puerto Lopez jedną z trzykołowych mechanicznych ryksz, oczekujących na plażowiczów.

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski

niedziela, 3 kwietnia 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 7

Z Salinas, które zapamiętamy po jego zalaniu oceanicznymi falami z powodu mini tsunami, autokarem pojechaliśmy w kierunku północnym, do ładnie brzmiącej z nazwy miejscowości Puerto Lopez.


Trzygodzinna trasa, za 3 dolary od osoby, w większości wiodła wzdłuż brzegu Oceanu Spokojnego. Zatem widoki mieliśmy wspaniałe.


Przy pokonywanej drodze jedynie sporadycznie były ustawione znaki drogowe informujące o mijanych miejscowościach.


O tym, że autobusem dotarliśmy 10 marca 2016 roku do Puerto Lopez, poinformował nas pomocnik kierowcy, pobierający opłaty za przejazd. Jeszcze nie zdążyliśmy wytaszczyć naszych plecaków z autobusu, a już nas obstąpili właściciele trzykołowych pojazdów typu chińskie riksze. Za pół dolara od pojazdu, piaszczystą drogą zostaliśmy dowiezieni do hostelu Fregata znajdującego się tuż przy plaży.


Przyjęła nas szefowa hostelu o imieniu Gelsleni, ubrana w charakterystyczny słomkowy kapelusz. Udało nam się ją przekonać, że nie jesteśmy bogatymi turystami z USA, lecz z odległej Polski i obniżenie nam dobowej stawki z 12 na 10 dolarów jest jak najbardziej wskazane. Zadeklarowaliśmy się na trzy noce. Pokój dostaliśmy na piętrze z wewnątrz zamontowaną bardzo hałaśliwą klimatyzacją. Ale bez niej, przy dobowej temperaturze powyżej 30 st. C, trudno było by wytrzymać.


Po obmyciu pod prysznicem ciał z potu, poszliśmy w kierunku oceanicznego brzegu. Znacznie różnił się on od tego w Salinas. Tutaj piasek był bardziej miałki i po odpływie bardziej utwardzony. Do tego stopnia, że bez przeszkód jeździły po plaży dwukołowe motocykle.


Szeroka plaża, to również miejsce odpoczynku dla wielopokoleniowych rodzin. Osoby uwiecznione na powyższym zdjęciu nie stawiały oporu gdy w ich stronę skierowaliśmy aparaty fotograficzne. Wręcz przeciwnie, dziękowały nam, że ich fotografujemy i chętnie pozowały do zdjęć.


Im bardziej zbliżaliśmy się do rybackich łódek, tym więcej czarnych sępowatych ptaków szybowało nad naszymi głowami. Biły się one o resztki ryb wyrzuconych przez fale na brzeg.


Niektórzy rybacy dopiero co powrócili z łowisk i zaczęli klarować swoje łódki.


Od zapachu i widoku dopiero co odłowionych ryb poczuliśmy głód i zamówiliśmy dla naszej trójki podróżników sporej wielkości rybę, w łącznej cenie 18 dolarów za trzy obiadowe porcje.


W plażowej kuchni od razu od momentu zamówienia dwie kobiety wraz z pomocnikami płci męskiej, zaczęły przyrządzać rybę.


Podzielona na trzy porcje ryba była smażona na głębokim tłuszczu, podobnie jak banany, które w Ekwadorze podaje się tak jak u nas ziemniaki.


Kiedy ryba i banany smażyły się w dużych rondlach, w tym czasie obok na stole rybacy wyłożyli odłowione przez siebie ryby, oferując je potencjalnym nabywcom. A ich ie brakowało.


Tak bardzo się zaangażowałem w utrwalanie aparatem fotograficznym tematu związanego z ekwadorskim rybołówstwem, że musiałem zostać przywołany do ustawionego na stole dużego talerza z porcją ryby i upieczonych bananów. W małej miseczce znajdował się ryż, podany jako dodatek. Podobnie jak warzywa, typu pomidor, sałata i biała cebula. Każdy z nas dostał też po limonce, aby wycisnąć z niej sok na mocno spieczoną rybę. Takie danie warte było 6 dolarów.


W Puerto Lopez jest molo nieco podobne do tego w Gdańsku Brzeźnie. To ekwadorskie robi bardziej masywne wrażenie i na końcu ma odnogę, do którego dobijają różne pływające jednostki. Tym molem paradują całe rodziny, głównie matki z małymi dziećmi, które odwiedzają swoich mężów rybaków przed ich wypłynięciem na łowiska.


Przy molo w Puerto Lopez są pory dnia, że jest bardzo tłoczno, bo część rybaków wraca z łowisk, a część wypływa.


Z tymi którzy wypływają, przypuszczalnie ze swoimi sympatiami, czule żegnają się młode dziewczyny.


Wśród licznych łódek rybackich manewrujących lub kotwiczących na redzie, przeciskają się kajakarze. W Puerto Lopez, podobnie jak w innych miastach ekwadorskich, postawiono na czynną turystykę.


Potwierdzeniem tego są lokalne biura podróży mające różne oferty.


Jedną z takich ofert jest kilkugodzinny rejs ekskluzywną motorówką za 40 dolarów od osoby na pobliską wyspę sla de la Plata, która określana jest mianem małego Galapagos. A to dlatego, bo jest możliwość oglądania żółwi, małp, a także przepływających obok niej wielorybów.


Długi pobyt na oceanicznej plaży i molo wieńczymy pamiątkowym zdjęciem przy banerze z napisem Puerto Lopez.


Dzień kończymy wizytą w znajdującym się tuż przy plaży przestronnym lokalu. Mamy tak wielkie pragnienie od panującego ciepła i skonsumowanej ryby, że tylko zimne piwo pilsner za 1,5 dolara butelka jest w stanie je ugasić. (cdn)

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski