Z kilku turystycznych atrakcji
oferowanych nam w Puerto Lopez, w piątek 11 marca 2016 roku
wybraliśmy wycieczkę do pobliskiego Parku Narodowego.
Jej koszt – jak ustaliliśmy z
organizatorami - to 50 dolarów dla naszej trójki podróżników po
Ekwadorze.
Park
jest podzielony na dwie części, gdyż przecina go główna
asfaltowa droga. Z
niej najpierw skręciliśmy klimatyzowanym samochodem w prawo i po
zgłoszeniu na bramie wjazdowej naszego pobytu, dotarliśmy do
drewnianych zabudowań.
W jednym z nich
mieści się Muzeum Aqua Blanca, ukazujące zdjęcia archeologów i
ich wykopaliska świadczące o zamieszkiwaniu przed wiekami na tych
terenach ludzi o charakterystycznych rysach, jak i ich rozwój
cywilizacyjny.
W sąsiednim domku
drewnianym rozłożone na dużych stołach rodzime wyroby sztuki
regionalnej oferowały lokalne mieszkanki. Było w czym wybierać.
Ale w oko wpadła nam młoda o długich włosach, pięknie się
uśmiechająca brunetka. Zaoferowaliśmy jej matce... tysiąc
dolarów, za zabranie córki z nami do Polski.
Ta nasza oferta u
pozostałych sprzedawczyń wzbudziła gromkie uśmiechy. Miały one
jednak wątpliwości, czy żartujemy, czy mówimy serio. Koniec
końców, po jakimś czasie młoda czarnulka jak kamfora zniknęła z
naszych oczów.
Przypuszczaliśmy,
że dziewczyna wystraszona naszą ofertą, schroniła się w
pobliskim kościele, ale on był zamknięty.
Rozbawione naszą
konsternacją kobiety zaoferowały nam na wywóz do Polski kozy, ale
my nie byliśmy tą propozycją zainteresowani.
Nasz kierowca
gdzieś odjechał w siną dal i dopiero po pół godzinnym
oczekiwaniu i zastanawianiu się co dalej, na szczęście zaopiekował
się nami lokalny przewodnik. Z nim pieszo udaliśmy się w kierunku
laguny de Aquas Sulfuroses. Po drodze mijały nas kobiety swobodnie
niosące bagaż na swoich głowach.
Przed nami
najpierw ukazały się kolejne drewniane zabudowania. Był to
przydrożny bar i sklepik głównie z lokalnymi owocami.
Do sklepiku na
motorze dowożono towar, w tym przypadku dopiero co ścięte wielkie
kiście zielonych bananów.
Obok baru i
sklepiku znajdowało się lokalne SPA. Młode Ekwadorki miały na
twarzach nałożone gliniaste maseczki. My też takowe sobie
nałożyliśmy. Gliniana maź wysychała i czuło się, że zanikają
nam zmarszczki. Gdzieś po kwadransie takiego odmładzającego cerę
zabiegu, popływaliśmy w siarkowodorowej wodzie, co też miało
właściwości lecznicze.
Po prysznicu, w
oddzielnym pomieszczeniu można było zamówić różnego rodzaju
masaż, w tym tajski i... erotyczny. Koszt pól godzinnego zabiegu w
granicach 20 dolarów.
Idąc pod opieką
przewodnika trafiliśmy nad rzekę, w której miejscowi wyłapywali
wszystko to, co się rusza.
Przewodnik dla
uatrakcyjnienia tak nas poprowadził, że dwa razy musieliśmy się
przeprawiać przez rzekę. Nie było to takie łatwe, bo idąc boso
czuło się ostrość kamieni leżących na dnie.
Przy muzeum Aqua
Blanca czekał na nas kierowca naszego wycieczkowego samochodu. Nim,
przecinając główną asfaltową drogę, dotarliśmy do drugiej
części Parku Narodowego. Na wjazdowej bramie z paszportów spisano
nasze dane osobowe.
Pouczono nas też
o tym, czego nam nie wolno robić w ekwadorskim Parku Narodowym.
Po załatwieniu
niezbędnych formalności i otrzymaniu zgody na wjazd, samochód
podwiózł nas niemal pod samą plażę Los Frailes. A właściwie
pod kolejne stanowisko handlowe. Można było w nim zaopatrzyć się
m.in. w plażowe kapelusze lub wypożyczyć za 5 dol. plażowy
parasol.
Słońce tak mocno doskwierało, że bez okrycia głowy
trudno było wytrzymać.
Oceaniczna plaża
usytuowana w zatoczce była tak bardzo urokliwa, że każdy kto na
nią wchodził od razu robił pamiątkowe zdjęcia.
Było niesamowicie
gorąco. Parzący był też plażowy piasek. Jeśli boso, to trzeba
było biegiem dotrzeć do wody. Skakanie na coraz większych falach
tylko do czasu było satysfakcjonujące. Do momentu, kiedy jedna z
większych fal nieźle mnie skotłowała. Poczułem się niczym
kosmonauta podczas ćwiczeń grawitacyjnych. Pod wodą miotało mną
na różne strony. To widziałem jasność nieba, to ciemność
piaszczystego dna. Raz nawet uderzyłem o dno tyłem głowy. Na
szczęści lekko, bo zachowałem przytomność. Dopiero po
kilkudziesięciu sekundach „wylądowałem” na czworaka w miarę
blisko brzegu. Mimo, że fale nadal napierały, o własnych siłach zdołałem wyjść na brzeg. Przy każdym pochyleniu długo
jeszcze z dziurek nosa i uszu wylatywała mi woda.
Podobną sytuację
z oceanicznymi falami, w poprzedniej miejscowości Salinas, w której
doświadczyliśmy mini tsunami, przeżył Janusz Nowak. Z tym, że on
szorował po piaszczystym dnie lewym ramieniem i go sobie uszkodził,
łącznie z lekkim krwawieniem.
Kiedy w Parku
Narodowym koło Puerto Lopez słońce lekko zelżało, wraz z Januszem
Nowakiem wybraliśmy się pieszo brzegiem plaży na odległy o godzinę
drogi punkt widokowy.
To co zauważyliśmy
charakterystycznego podczas naszej sześciotygodniowej wyprawy po Ekwadorze, że
podróżują po nim głównie samotne młode dziewczyny. Bez
partnerów płci męskiej. Jeśli sporadycznie trafiały się pary,
byli to starsi wiekiem Amerykanie lub Niemcy.
Na punkcie
widokowym spotkaliśmy pięć pań w wieku góra trzydziestu lat.
Poznały się na studiach - i jak nam powiedziały - pochodziły z
różnych państw Australii, Kanady, Niemiec i USA. Chętnie zrobiły
sobie z nami wspólne zdjęcie.
Potwierdzeniem
tego, że kobiety samotnie zwiedzają świat, były kolejne dwie
zagraniczne plażowiczki, pozujące do pamiątkowego zdjęcia.
Samotnie
podróżujące dziewczyny mają w sobie dużo fantazji i potrafią
bez skrępowania pozować do plażowych zdjęć.
Trudno aż w to
uwierzyć, że podczas takich plażowych wypadów urocze dziewczyny
nie mają męskich partnerów. Nie ma kto im nawet zrobić wspólnego
zdjęcia. Dobrze chociaż że trafiły na nas, a my z ochotą w
różnych pozach je uwieczniliśmy.
Podobnie jak
uwieczniliśmy na zdjęciach inną samotną dziewczynę, która w dużym białym kapeluszu paradowała po kurczącej się plaży.
Przy wyjściu z
plaży znajdował się punkt sanitarny z toaletami i prysznicami,
oddzielnymi dla mężczyzn i kobiet.
W wielu miejscach
publicznych, w tym i obok plaży w Parku Narodowym przy Puerto Lopez,
umieszczony jest obowiązujący w Ekwadorze ogólnokrajowy numer
alarmowy 911. U nas w Polsce obowiązuje numer
112, niestety nadużywany.
Po godzinie
szesnastej z uwagi na przypływ oceanu i coraz większe fale, wejście
na plażę Los Frailes zamknięto. Jak zauważyliśmy, właściwie
plaża na całej jej szerokości została zalana oceaniczną wodą. W
oczekiwaniu na nasz turystyczny samochód, dla ochłody kupiliśmy
sobie patyczkowe lody.
Coraz bardziej
spragnieni i głodni, rozważaliśmy powrót do naszego hostelu
Fregata w Puerto Lopez jedną z trzykołowych mechanicznych ryksz, oczekujących na plażowiczów.
Tekst i zdjęcia: Włodzimierz
Amerski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz