sobota, 20 lutego 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 3

Wulkan Cotopaxi był celem kolejnego dnia naszej podróży po Ekwadorze. Dojechaliśmy samochodem na wysokość 4200 m n.p.m. Była wyjątkowo dobra pogoda. Szczyt wulkanu był widoczny od strony północnej i południowej. 

 
Śnieżno biala czapa wznosząca się na wysokość prawie 6 tys. metrów, majestatycznie górowała nad pasmem ekwadorskich Andów.


Tablica informacyjna przy wejściu do parku narodowego wokół wulkanu Cotopaxi.


Złudne piękno wulkanu dało się nieraz we znaki pobliskim mieszkańcom. Jak nam powiedział przewodnik o imieniu Diego, student uniwersytetu w Quito, w roku 1877 doszło do olbrzymiej erupcji, w wyniku której pobliskie miasto Latacunga zostało całkowicie zasypane popiołem o grubości około metra. 



Ponadto wulkan wyrzucił z siebie ogromne ilości głazów, z silą unoszącą je na wysokość ponad jednego kilometra. 



Mieliśmy okazję dotrzeć do ogromnego głazu o średnicy około 50 metrów, który został wyrzucony na odległość 35 km. Stojąc przy nim zastanawialiśmy się, jak ogromne siły musiały zadziałać, aby przenieść coś tak wielkiego na tak dużą odległość. Na pamiątkę tego dramatycznego wydarzenia, miejscowa ludność, po latach namalowała na tym kamieniu wizerunek Matki Boskiej. 



Wulkan Cotopaxi jest centralnym punktem parku narodowego. Takich parków jest 10 w Ekwadorze. W tym, w którym przebywaliśmy jest wiele gatunków flory i fauny. 



Do najważniejszych zalicza się kondor ekwadorski. Niestety sa tylko 4 sztuki tych ptaków. Samica kondora składa jajo tylko raz na trzy lata. Mala ilość kondorów w Ekwadorze, a jest ich tylko 16 sztuk, wynika m.in. z polowań na te ptaki. Szerzy się kłusownictwo. Dlatego szczególnym oczkiem w głowie strażników przyrody są właśnie te ptaki.



Po rozległych dolinach wokół wulkanu pasą się dzikie konie. Mieliśmy okazję zrobić im zdjęcia. podobnie jak szybko latającym kolibrom. 

Baca, to nazwa  rosnącej tutaj trawy, którą z uwagi na szczególne cechy, wykorzystuje się do pokryć dachowych i wyrobu słynnych kapeluszy panama. 



Wracając do hostelu Cafe Tiana, podziwialiśmy otaczającą przyrodę i mijaliśmy sporej wielkości lotnisko, służące wyłącznie do przewozu towarów cargo. Okazuje się, że okolice Latacungi są zagłębiem warzywno kwiatowym. Jego produkcja jest eksportowana na cały świat, w tym również do Polski.

W sobotę 20 lutego 2016 planujemy opuścić Latacunge, kierując się dalej na południe, do miasta Banios. (cdn)

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski i Janusz Nowak 

czwartek, 18 lutego 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 2

Szczęśliwie wylądowaliśmy 15 lutego 2016 roku w Ekwadorze w stolicy Quito i na miejscu okazało się, że brakuje plecaka Andrzeja Lamparskiego. 



Zgłaszając ten fakt na lotnisku, okazało się że holenderskie linie KLM już o tym wiedzą. Widocznie mają dokładną weryfikację przewożonego bagażu. 




Pytanie tylko, gdzie duży plecak zaginął, skoro został odprawiony elektronicznie przez wrzucenie do kapsuły na lotnisku w Amsterdamie. Nasz kolega bez bagażu, na otarcie łez, otrzymał małą saszetkę z zawartością majteczek, białej koszulki, kremu do golenia, pasty do zębów, ale... bez szczoteczki. 



Dopiero po dobie zagubiony bagaż taksówką dowieziono nam do wskazanego KLM hotelu Plaza Internacional, w którym się zakwaterowaliśmy. To jest około 50 km od lotniska. Obok hotelu mieści się ambasada Francji, która jest strzeżona.

Strzeżone jest też przejście do samolotu na ogromnym lotnisku w Amsterdamie. Musieliśmy trzej zdejmować buty, które zostały poddane prześwietleniu. Obmacano nas dokładnie. Prześwietlono w specjalnej kabinie z rękoma uniesionymi do góry. Jak by mało tego, jeszcze trzeba było paszport wsunąć w otwór maszyny służącej do zrobienia nam zdjęcia twarzy. Wszystko pod bacznym okiem służb granicznych.



Ta szczegółowa odprawa tak długo trwała, że usłyszeliśmy jak nas po nazwiskach wzywają do samolotu odlatującego do Quito, ze stanowiska nr 8. Za kilka minut zamykają bramkę. Co sił w nogach po ruchomych chodnikach biegliśmy do wywołanego stanowiska. Stresik niezły. 


Zamiast do stanowiska nr 8 dotarliśmy do 27. Ale oba były usytuowane obok siebie. Po nawrotce wreszcie trafiliśmy w ramiona zniecierpliwionych stewardes. Boening 777 z kompletem około 220 pasażerów czekał na nas, na trójkę podróżników z Polski. 



Zajęliśmy nasze miejsca w środkowym 42 rzędzie. Siedząc w samym ogonie było nam blisko do bufetu i toalety. Zaserwowano nam w ciągu około 11 godzin lotu dwa cieple posiłki, mięso lub pastę i pizzę. 



Można też było dostać białe lub czerwone wino w plastikowych buteleczkach, produkcji RPA. Było wyśmienite. Płynów nam nie żalowano.



Jako jedynym polskim pasażerom lecącym z Amsterdamu do Ekwadoru, umożliwiono choć na chwilę zasiąść za sterami Boeninga 777. Wrażenie niesamowite.
W samolocie, po naszej polskiej mowie, nawiązaliśmy kontakt z siedzącą obok panią Ewa. Byłą mieszkanką Opola, a obecnie mieszkającą w Niemczech  Leciała do córki, która studiuje w Ekwadorze.



Quito zwiedzaliśmy przez trzy dni. Pogoda cudowna, słońce i plus 25 st. C. 



Ogromne miasto pełne betonu i samochodów, a tym samym i spalin. Trudno oddychać. 



Następnego dnia po przylocie udaliśmy się na starą część miasta, wieloma schodami docierając pod ogromny pomnik Matki Boskiej ze skrzydłami - patronki Quito.



Podczas tej wycieczki słońce niby łagodne, ale na wysokości około 2800 m npm. nas spaliło na czerwono. Teraz jesteśmy podobni do Indian Czerwonoskórych.



Zwiedziliśmy też duże obiekty kulturalne i wypoczynku. Robiły na nas pozytywne wrażenie. Podobnie jak Wydział Sportu przy miejscowym uniwersytecie. 



Sporo mieszkańców spędza czas w miejskich parkach. Jest też sporo drobnych sklepikarzy ulicznych (głównie pod różną postacią bananów) i osób żebrzących.



Następnego dnia za 0,25 centów koszt biletu, dotarliśmy autobusem, jadąc niemal przez cale miasto, na dworzec południowy. Nowy ładnie zaprojektowany przeszklony budynek. 



18 lutego 2016 roku opuściliśmy Quito i autobusem za 2,75 centów, koszt biletu, (a taksówka z hotelu na dworzec za 10 dol), autobusem dotarliśmy do miejscowości Latacunga. Po drodze mijaliśmy spore pola uprawne i wiele tuneli foliowych pod warzywa i kwiaty. Pasły się nasze czarno białe krasule i konie.



Po zakwaterowaniu w kolorowym orientalnym hostelu Cafe Tiana, blisko palmowego rynku, dopiero tutaj korzystamy z dostępu do internetu 



W piwnicy uruchomiono internetową kawiarenkę z dwoma komputerami. Chętnych jest wielu, trzeba się spieszyć. 

Wpisuje się w  bloga wbrew moim zasadom, że w dobie obrazków, bez zdjęć nie może być przesyłu informacji. Za błędy przepraszam, ale klawiatura jest wymazana i światło jak z latarki.
Pozdrawiamy rodziny, znajomych i naszych Czytelników.

PS. Po przyjeździe 1 marca 2016 do Cuenci, udaje nam się uzupełnić materiał zdjęciami. (cdn)


Włodzimierz Amerski i Janusz Nowak

piątek, 12 lutego 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz.1

Jakiś czas temu mój kolega Janusz, z którym znamy się od czasów studenckich na gdańskiej AWFiS, podzielił się ze mną pomysłem, aby wybrać się w podróż życia do Ameryki Południowej. Ponieważ w przeszłości razem uczestniczyliśmy w różnych eskapadach, to postanowiłem przystać na jego propozycję. Zastanawialiśmy się nad tym, jaki kraj wchodziłby w rachubę. Kolumbia, Peru, czy Wenezuela? Wszystkie te wymienione kraje owszem są ciekawe, ale niebezpieczne chociażby z powodu nielegalnego obrotu narkotykami. A w to nie chcielibyśmy się w żaden sposób wplątać.


W końcu wybór padł na niewielki andyjski kraj charakteryzujący się niesamowitą bioróżnorodnością, bogatą kulturą, kolonialną architekturą, no i przyjaznym wielokulturowym społeczeństwem. W tym przypadku chodzi o Ekwador.
Nasz plan nabrał realnych kształtów, bowiem wyprawa rozpoczyna się w połowie lutego 2016 roku. Do naszego towarzystwa zaprosiliśmy Andrzeja Lamparskiego, kolegę i sąsiada Janusza, miłośnika przyrody, który z wykształcenia jest chemikiem, absolwentem UMK w Toruniu.
Z półrocznym wyprzedzeniem mamy już zarezerwowane i wykupione w obie strony bilety lotnicze. Wylatujemy z Warszawy przez Amsterdam do Quito, stolicy Ekwadoru. W nim mamy też już na kilka dni zarezerwowany hotel.
Celem wyprawy jest zapoznanie się z bioróżnorodnością tego andyjskiego kraju, z jego zróżnicowaniem geograficznym, wielokulturowością, różnorodnością etniczną, historią itp. Ma to być również przygoda, ponieważ kraj ten będziemy przemierzać w formie turystyki aktywnej, po części również ekstremalnej. Zamierzamy także dotrzeć do nielicznej tam Polonii, by dowiedzieć się, jak żyją i radzą sobie nasi Rodacy w Ekwadorze, tak odmiennym pod każdym względem od naszego kraju. 
 
Niewielki andyjski kraj charakteryzujący się kolonialną architekturą.   Fot. Maurizio Costanzo

Po wylądowaniu w Quito planowaliśmy spotkać się z konsulem honorowym Tomaszem Morawskim, władającym kilkoma językami (hiszpańskim, angielskim, francuskim, rosyjskim). Na jego adres e-mailowy, który pobraliśmy ze strony internetowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych wysłaliśmy informacje o naszej wyprawie i chęci spotkania na miejscu. Po dwóch dniach przyszła zwrotna odpowiedź, że adres ten jest już nieczynny.
Szukając w wyszukiwarce internetowej innego namiaru, trafiliśmy na nekrolog konsula, który niestety zmarł pod koniec 2015 roku. Życiorys konsula to doskonały scenariusz na film fabularny. Człowieka urodzonego w 1950 roku w wiosce Niebieszczany koło Sanoka, przewodnika po dżungli i konsula wydostającego Polaków z ekwadorskich więzień za próby przemytu narkotyków i szybki zarobek,.
Gdańscy franciszkanie zapoczątkowali swoją obecność w Ekwadorze w 1995 roku.   Fot. Maurizio Costanzo

Na szczęście znaleźliśmy informację o miejscowości Santo Domingo de los Colorados, gdzie gdańscy franciszkanie zapoczątkowali swoją obecność w Ekwadorze. W 1995 roku przybył tu pierwszy misjonarz, o. Mirosław Karczewski. Był on przełożonym domu, ale 6 grudnia 2010 roku został zamordowany w klasztorze
We wrześniu 1999 roku rozpoczęto budowę kościoła, a w styczniu 2000 roku przystąpiono do budowy klasztoru. Dzięki wsparciu wielu ludzi dobrej woli, w tym także braci franciszkanów z kustodii w Kanadzie, prace postępowały w dobrym tempie. Warto wspomnieć, że 30 listopada 2003 roku, generał zakonu o. Joachim Giermek, w obecności prowincjała o. Jerzego Norela, kustosza kanadyjskiego o. Wacława Sokołowskiego oraz biskupa Wilsona Moncayo Jalila z Santo Domingo, dokonał poświęcenia klasztoru.

Przy parafii św. Franciszka z Asyżu, franciszkanie Prowincji Gdańskiej obecni są od 1999 roku.      Fot. David Amster

Natomiast w Shushufindi przy parafii św. Franciszka z Asyżu, franciszkanie Prowincji Gdańskiej obecni są od 1 sierpnia 1999 roku. Jest to placówka typowo misyjna. Misjonarze mają pod opieką ponad dziesięć stacji i kaplic dojazdowych, niektóre w bardzo trudno dostępnych miejscach. Przełożonym jest o. Michał Paga, do którego też zamierzamy dotrzeć.
Budynek konwentu wybudowany został w stylu kolonialnym przed 65 laty przez kapucynów, którzy opuścili go w 1998 roku, przekazując biskupowi.
Biskup Tulcan zaprosił franciszkanów z polskiej Prowincji św. Maksymiliana Kolbego, przekazując im klasztor i przyległy kościół. Dwuskrzydłowy budynek wymagał poważnego remontu. Pracę w kościele rektorskim pw. św. Ojca Franciszka, franciszkanie podjęli 23 lipca 1999 roku. Klasztor został kanonicznie erygowany 29 listopada 2003 roku w uroczystość Wszystkich Świętych Zakonu Franciszkańskiego. Przy klasztorze istnieje postulat, do którego przyjmowani są kandydaci do Zakonu.

W planach mamy również dotrzeć do miasta Tulcán, stolicy Prowincji Carchi, które liczy około 86 tysięcy mieszkańców. Na wysokości 3 tys. m npm. znajduje się klasztor, będący najwyżej na świecie położonym klasztorem franciszkańskim. Gwardianem jest w nim Polak o. Mirosław Dubiela.

Malownicze góry w Ekwadorze Fot. Daren Kandasamy

Po zejściu z malowniczych gór, również zamierzamy przemieszczać się wzdłuż zachodniego wybrzeża Pacyfiku (Costa), które słynie z przepięknych, niemal że dziewiczych plaż i namorzynowych lasów. Przy odrobinie szczęścia będzie można oglądać humbaki i sporej wielkości oceaniczne żółwie. Będąc w Ekwadorze nie sposób ominąć przepiękne Andy (Sierra) oraz największe aktywne wulkany tego kontynentu.

Stara kolejka stanowiąca atrakcję turystyczną. 
Fot. David Brossard

Sporą atrakcją będzie z pewnością podróż wzdłuż grzbietu tych gór starą kolejką pamiętającą czasy naszego słynnego rodaka inżyniera i podróżnika Bronisława Malinowskiego, Kraina Oriente, to początek dorzecza Amazonki i słynnej dżungli amazońskiej wraz z jej mieszkańcami Indianami, którą nie sposób nie zobaczyć.

Oczywiście obowiązkowo należy zwiedzić, przynajmniej dwa tak wspaniałe miasta, jak. stolicę Ekwadoru Quito i Cuencę (na powyższym zdjęciu). Cuenca często nazywana jest „stolicą kulturalną Ekwadoru” lub „Atenami Ekwadoru”.Stanowi kolebkę literatury, malarstwa, poezji, także miejsce międzynarodowych wydarzeń kulturalnych i artystycznych. Z pewnością zobaczymy tu dobrze zachowaną, niemal nie naruszoną architekturę pokolonialną. Te dwa miasta wpisane są do księgi światowego dziedzictwa UNESCO

Nasz pobyt w Ekwadorze zaplanowaliśmy na 1,5 miesiąca. 
Fot. Maurizio Costanzo

Podczas półtoramiesięcznego pobytu w Ekwadorze zamierzamy również promować nasz kraj, region, a w szczególności nasze miasto Gdańsk. Jego Wydział Promocji Urzędu Miasta przekazał nam trzy jednakowe koszulki z wytłoczonymi na plecach dwoma lwami rozdzielonymi krzyżami i koroną. Mamy też duże czerwone flagi z naszym herbem, kilka bursztynowych wisiorków w kształcie serduszek oraz kilkadziesiąt długopisów z napisem Jestem z Gdańska.
Wszystko co zobaczymy, usłyszymy będziemy dokumentować, by w trakcie – jak nam się uda – a na pewno po powrocie pod koniec marca 2016 roku, zainteresowanym mieszkańcom nie tylko naszego miasta przedstawić nasze dokonania i wrażenia z wyprawy.
Istotnym jest również doświadczanie organizacyjne i logistyczne trzech członków tej wyprawy, bowiem przed kilku laty dwaj niżej podpisani brali udział w grupowej wyprawie jachtem po Bałtyku wokół Bornholmu wraz ze zwiedzaniem tej duńskiej wyspy na rowerze. Przejechali oni również rowerem znaczną część Szwecji. Kociewiak Janusz Nowak w 2008 roku organizował, także z sukcesem, trzyosobową wyprawę w Alpy z wejściem na Mt. Blanc. Z kolei Andrzej Lamparski uczestniczył w grupowej wyprawie do Indii.

 
Małgorzata Tusk, autorka książki o swoim małżeństwie pt. “Między nami", też była w Ekwadorze. 
Fot. Włodzimierz Amerski
Wierzymy w to, że nam się uda ta wyprawa. Tym bardziej – bo jak się dowiadujemy - gdy były premier RP, a obecnie Przewodniczący Rady Europejskiej - Donald Tusk jest mocno zajęty, to jego żona Małgorzata podróżuje po świecie wraz z koleżankami. Parę lat temu prawie miesiąc spędziła w Boliwii, Peru i właśnie w Ekwadorze. Podróżuje w "dziki sposób", tylko z bagażem podręcznym. Bo jak twierdzi autorka książki o swoim małżeństwie pt. “Między nami", jako kobieta jest prawdziwą mistrzynią pakowania. A świat jest tak ciekawy, że warto go zwiedzać.

Włodzimierz Amerski  i  Janusz Nowak

czwartek, 11 lutego 2016

Marzenia się spełniają

O tym, że marzenia się spełniają, przekonywały cztery znane postaci, podczas ich spotkania z uczniami Szkoły Podstawowej nr 17 im. Stefana Czarnieckiego w Gdańsku Wrzeszczu.

Tym postaciom zadano te same dwa pytania. - Czy spełniły się panów młodzieńcze marzenia? I czy obecnie macie panowie jeszcze jakieś marzenia?

Michał Targowski od 25 lat dyrektor oliwskiego ZOO: - Za młodu moimi idolami był piosenkarz Czesław Niemen oraz piłkarz nożny Włodzimierz Lubański. Nie spełniły się moje młodzieńcze marzenia, bo ani nie śpiewam, ani nie gram w nogę. Chociaż czasami jeszcze kopię piłkę z wnukiem. Trafiłem do oliwskiego ZOO 36 lat temu, jeszcze jako student i to przez przypadek, bo było wolne miejsce pracy.
- Ja w domu zachowuje się jak dziecko, bo chciałbym się jeszcze pobawić samochodzikami. A to dlatego, bo zbieram je od dziecka i mam ich sporą kolekcję. Marzę, aby oliwskie ZOO nadal się rozwijało. Aby sprowadzić do niego nowe zwierzęta, jak na przykład leniwce. No i chciałbym, aby mój wnuk Patryk, który chodzi do tej szkoły i siedzi tutaj obok mnie, dobrze się uczył.

Dariusz Michalczewski były bokser zawodowy, najbardziej rozpoznawalny polski sportowiec: - Ja też chciałem być piłkarzem i strzelać gole na mistrzostwach świata. Sport pokochałem od dziecka. Stałem się bokserem z ambicją zdobywania coraz większych sukcesów. Wykorzystałem swój talent i stałem się bokserem zawodowym. Wygrałem 150 walk, a przegrałem tylko 10. Mam czwórkę dzieci i jestem człowiekiem spełnionym.
- A ja bym sobie marzył, aby wynaleziono taką tabletkę, która leczyła by wszystkie choroby.

Michał Jacaszek muzyk i kompozytor elektronik: - Ja od dziecka chciałem być kierowcą lub strażakiem. Kochałem też muzykę i dużo jej słuchałem. Obecnie zajmuję się komponowaniem i moje młodzieńcze marzenia się spełniły.
- Ja codziennie pracuję z muzyką i pragnę, aby tak to trwało. Dlatego chcę być silnym, aby móc jeszcze pograć w piłkę nożną z moimi dziećmi. Aby nie było wojny. Oglądam w telewizji walki bokserskie i chciałbym, aby mnie ktoś w tym podszkolił. Pokazał podstawowe kroki. No i chcę mieć modne samochody.

Ks. Jędrzej Orłowski z hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku: - Jako dziecko dużo czytałem książek podróżniczych i korciło mnie, aby zwiedzić świat. Ale jak na papieża Jana Pawła II roku został wybrany 16. X.1978 polski biskup Karol Wojtyła, miałem wówczas 11 lat. Wtedy postanowiłem, tak jak on zostać księdzem. Ale postanowiłem też coś dobrego czynić dla ludzi. Planowałem, że będę misjonarzem gdzieś w Ameryce Południowej. Niestety skierowano mnie do pracy w gdańskim hospicjum.
- Marzę o tym, aby gdańskie hospicjum było w stanie przyjąć więcej osób nieuleczalnie chorych. Aby nie zabrakło pieniędzy na niesienie misji. Nadal mam marzenie pojechania na kilka lat do Indii, do hospicjum w którym pracowała siostra Matka Teresa z Kalkuty, aby tam wspierać ludzi chorych.

Szkolna młodzież SP nr 17 miała jeszcze możliwość zadania wielu pytań czterem gościom, a na koniec spotkania zrobienie sobie z nimi wspólne pamiątkowe zdjęcie.

Fot. Włodzimierz Amerski

środa, 10 lutego 2016

Polonia skupiona w ochronce na Oruni

Od okresu Wolnego Miasta Gdańska przy ulicy Żuławskiej 108 w Gdańsku Oruni stoi niewielki budynek. Obecnie funkcjonuje w nim Przedszkole Niepubliczne o nazwie „Krasnal”. Mieliśmy okazję gościć w nim podczas niedawnych Dni Babci i Dziadka. Korzystając z nadarzającej się okazji zainteresowaliśmy się historią tego niewielkiego, ale jakże przydatnego dla lokalnej społeczności obiektu.
W jednym z kilku albumów można wyczytać, że obywatel o nazwisku Szczeciński przekazał swoją posiadłość na rzecz polskiej młodzieży w okresie Wolnego Miasta Gdańska. W posiadłości tej 22 lipca 1951 roku odbyło się uroczyste otwarcie placówki Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Z zachowanych danych można wyczytać, że w 1951 roku było 60 przedszkolaków, rok później - 70, a w 1953 toku - 75 maluchów.

Ówcześni wychowankowie tego przedszkola są obecnie dziadkami i teraz osobiście przyprowadzają swoje wnuki w to samo miejsce, do którego chodzili przed około pół wiekiem. W przedszkolu tym najdłużej jako pracownik administracyjny pracuje Brygida Hałgonuta, która uczęszczała do niego pod koniec lat 50-tych. 
 
Od 1997 roku dyrektorką przedszkola jest Izabela Brzoskowska-Heńska (na powyższym zdjęciu). To na jej barkach spoczywało nadzorowanie w latach 2001-2002 kapitalnego remontu przedwojennego budynku. Był do tego stopnia zniszczony, ze trzeba było dokonać rozbiórki do parteru i od nowa wybudować nowe ściany i stropy. W tym czasie przedszkole przeniesiono tymczasowo do Oratorium, czyli do Domu Zakonnego Towarzystwa Świętego Franciszka Salezego. W grudniu 2002 roku w wyremontowanym przedszkolu wznowiono pracę pedagogiczną z dziećmi. 
 
W uroczystości ponownego otwarcia przedszkola – jak można wyczytać w albumie - uczestniczył prezydent Gdańska Paweł Adamowicz i odpowiedzialny za sprawy edukacji w mieście Waldemar Nocny.

Od września 2005 roku przedszkole stało się niepublicznym. Obecnie uczęszcza do niego w ramach trzech grup przedszkolnych łącznie 75 dzieci. A zatem taka sama ilość dzieci jak w 1953 roku.

Wniosek nasuwa się taki, że na Oruni dzietność od ponad 60 lat utrzymuje się na tym samym poziomie. A potwierdzają to rozwieszone w przedszkolu tablo poszczególnych roczników.
W publikacji z lipca 2011 roku historyk Krzysztof Murawski odpowiada na interesujące pytania: - Gdzie w przeszłości skupiało się intelektualne życie na Oruni? - Kto spotykał się w okresie międzywojennym w przedszkolu przy Żuławskiej 108?
Według nauczyciela, historyka, twórcy projektu edycji pn. Nie ma historii bez kobiet Gdańskich Miniatur, pośredni bohater Sekcji Dawnej Metropolitanki: - Życie intelektualne na Oruni skupiało się wokół instytucji oświatowych, zamożnych domów, kościoła oraz w kawiarniach i restauracjach. Najsłynniejszą placówką naukową na Oruni było rozsławione w całej Rzeczpospolitej kolegium jezuickie na Starych Szkotach. Kolegium powstało w 1621 r. i funkcjonowało do początku XIX w. Pieczę nad uczniami sprawował zakon jezuitów. W okresie największego rozkwitu uczyło się w tej placówce ok. 600 chłopców. Niestety, zabudowania kolegium zostały zniszczone w 1813 r. podczas oblężenia. Na miejscu placówki wzniesiono obecną plebanię przy ul. Brzegi 49, a później budynki szkolne.
Na Oruni nie brakowało mieszkańców, którzy starali się wspierać kulturę i sztukę. W dwudziestoleciu międzywojennym (1918-1939) – jak pisze historyk Krzysztof Murawski - Polonia skupiała się wokół tzw. ochronki polskiej (obecne przedszkole) na ul. Żuławskiej 108 oraz na tyłach Drukarni Gdańskiej przy ul Trakt św. Wojciecha. Były to czasy trudne dla Polaków, gdyż po dojściu do władzy nazistów w Niemczech (1933) nasiliły się antypolskie nastroje w Wolnym Mieście Gdańsku.
Według Murawskiego, w wybudowanym w 1928 r. przedszkolu przy ul. Żuławskiej 108, spotykali się aktywiści Związku Polaków, Zjednoczenia Zawodowego Polskiego, członkowie Towarzystwa Śpiewu „Lira” i Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Na drugim piętrze ochronki, działacze starali się upowszechniać naukę języka polskiego wśród polskich dzieci, kultywowali tradycję i historię Polski oraz walczyli w imieniu polskich robotników o ich prawa. Ogromny wpływ na ożywienie kulturowe Polaków miała działalność Drukarni Gdańskiej i wydawana przez nią "Gazeta Gdańska"

Wła-49 (amerski49@wp.pl)
Fot. Włodzimierz Amerski