Z Salinas, które zapamiętamy po
jego zalaniu oceanicznymi falami z powodu mini tsunami, autokarem
pojechaliśmy w kierunku północnym, do ładnie brzmiącej
z nazwy miejscowości Puerto Lopez.
Trzygodzinna
trasa, za 3 dolary od osoby, w większości wiodła wzdłuż brzegu
Oceanu Spokojnego. Zatem widoki mieliśmy wspaniałe.
Przy pokonywanej
drodze jedynie sporadycznie były ustawione znaki drogowe informujące
o mijanych miejscowościach.
O tym, że
autobusem dotarliśmy 10 marca 2016 roku do Puerto Lopez,
poinformował nas pomocnik kierowcy, pobierający opłaty za
przejazd. Jeszcze nie zdążyliśmy wytaszczyć naszych plecaków z
autobusu, a już nas obstąpili właściciele trzykołowych pojazdów
typu chińskie riksze. Za pół dolara od pojazdu, piaszczystą
drogą zostaliśmy dowiezieni do hostelu Fregata znajdującego się
tuż przy plaży.
Przyjęła nas
szefowa hostelu o imieniu Gelsleni, ubrana w charakterystyczny
słomkowy kapelusz. Udało nam się ją przekonać, że nie jesteśmy
bogatymi turystami z USA, lecz z odległej Polski i obniżenie nam
dobowej stawki z 12 na 10 dolarów jest jak najbardziej wskazane.
Zadeklarowaliśmy się na trzy noce. Pokój dostaliśmy na piętrze z
wewnątrz zamontowaną bardzo hałaśliwą klimatyzacją. Ale bez
niej, przy dobowej temperaturze powyżej 30 st. C, trudno było by
wytrzymać.
Po obmyciu pod
prysznicem ciał z potu, poszliśmy w kierunku oceanicznego brzegu.
Znacznie różnił się on od tego w Salinas. Tutaj piasek był
bardziej miałki i po odpływie bardziej utwardzony. Do tego stopnia,
że bez przeszkód jeździły po plaży dwukołowe motocykle.
Szeroka plaża, to
również miejsce odpoczynku dla wielopokoleniowych rodzin. Osoby
uwiecznione na powyższym zdjęciu nie stawiały oporu gdy w ich
stronę skierowaliśmy aparaty fotograficzne. Wręcz przeciwnie,
dziękowały nam, że ich fotografujemy i chętnie pozowały do
zdjęć.
Im bardziej
zbliżaliśmy się do rybackich łódek, tym więcej czarnych
sępowatych ptaków szybowało nad naszymi głowami. Biły się one o
resztki ryb wyrzuconych przez fale na brzeg.
Niektórzy rybacy
dopiero co powrócili z łowisk i zaczęli klarować swoje łódki.
Od zapachu i
widoku dopiero co odłowionych ryb poczuliśmy głód i zamówiliśmy
dla naszej trójki podróżników sporej wielkości rybę, w łącznej
cenie 18 dolarów za trzy obiadowe porcje.
W plażowej kuchni
od razu od momentu zamówienia dwie kobiety wraz z pomocnikami płci
męskiej, zaczęły przyrządzać rybę.
Podzielona na trzy
porcje ryba była smażona na głębokim tłuszczu, podobnie jak
banany, które w Ekwadorze podaje się tak jak u nas ziemniaki.
Kiedy ryba i
banany smażyły się w dużych rondlach, w tym czasie obok na stole
rybacy wyłożyli odłowione przez siebie ryby, oferując je
potencjalnym nabywcom. A ich ie brakowało.
Tak bardzo się
zaangażowałem w utrwalanie aparatem fotograficznym tematu
związanego z ekwadorskim rybołówstwem, że musiałem zostać
przywołany do ustawionego na stole dużego talerza z porcją ryby i
upieczonych bananów. W małej miseczce znajdował się ryż, podany
jako dodatek. Podobnie jak warzywa, typu pomidor, sałata i biała
cebula. Każdy z nas dostał też po limonce, aby wycisnąć z niej
sok na mocno spieczoną rybę. Takie danie warte było 6 dolarów.
W Puerto Lopez
jest molo nieco podobne do tego w Gdańsku Brzeźnie. To ekwadorskie
robi bardziej masywne wrażenie i na końcu ma odnogę, do którego
dobijają różne pływające jednostki. Tym molem paradują całe
rodziny, głównie matki z małymi dziećmi, które odwiedzają
swoich mężów rybaków przed ich wypłynięciem na łowiska.
Przy molo w Puerto
Lopez są pory dnia, że jest bardzo tłoczno, bo część rybaków
wraca z łowisk, a część wypływa.
Z tymi którzy
wypływają, przypuszczalnie ze swoimi sympatiami, czule żegnają
się młode dziewczyny.
Wśród licznych
łódek rybackich manewrujących lub kotwiczących na redzie,
przeciskają się kajakarze. W Puerto Lopez, podobnie jak w innych
miastach ekwadorskich, postawiono na czynną turystykę.
Potwierdzeniem
tego są lokalne biura podróży mające różne oferty.
Jedną
z takich ofert jest kilkugodzinny rejs ekskluzywną motorówką za 40
dolarów od osoby na pobliską wyspę sla de la Plata, która
określana jest mianem małego Galapagos. A to dlatego, bo jest
możliwość oglądania żółwi, małp, a także przepływających
obok niej wielorybów.
Długi pobyt na
oceanicznej plaży i molo wieńczymy pamiątkowym zdjęciem przy
banerze z napisem Puerto Lopez.
Dzień kończymy
wizytą w znajdującym się tuż przy plaży przestronnym lokalu. Mamy
tak wielkie pragnienie od panującego ciepła i skonsumowanej ryby, że tylko
zimne piwo pilsner za 1,5 dolara butelka jest w stanie je ugasić. (cdn)
Tekst i zdjęcia:
Włodzimierz Amerski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz