niedziela, 3 kwietnia 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 7

Z Salinas, które zapamiętamy po jego zalaniu oceanicznymi falami z powodu mini tsunami, autokarem pojechaliśmy w kierunku północnym, do ładnie brzmiącej z nazwy miejscowości Puerto Lopez.


Trzygodzinna trasa, za 3 dolary od osoby, w większości wiodła wzdłuż brzegu Oceanu Spokojnego. Zatem widoki mieliśmy wspaniałe.


Przy pokonywanej drodze jedynie sporadycznie były ustawione znaki drogowe informujące o mijanych miejscowościach.


O tym, że autobusem dotarliśmy 10 marca 2016 roku do Puerto Lopez, poinformował nas pomocnik kierowcy, pobierający opłaty za przejazd. Jeszcze nie zdążyliśmy wytaszczyć naszych plecaków z autobusu, a już nas obstąpili właściciele trzykołowych pojazdów typu chińskie riksze. Za pół dolara od pojazdu, piaszczystą drogą zostaliśmy dowiezieni do hostelu Fregata znajdującego się tuż przy plaży.


Przyjęła nas szefowa hostelu o imieniu Gelsleni, ubrana w charakterystyczny słomkowy kapelusz. Udało nam się ją przekonać, że nie jesteśmy bogatymi turystami z USA, lecz z odległej Polski i obniżenie nam dobowej stawki z 12 na 10 dolarów jest jak najbardziej wskazane. Zadeklarowaliśmy się na trzy noce. Pokój dostaliśmy na piętrze z wewnątrz zamontowaną bardzo hałaśliwą klimatyzacją. Ale bez niej, przy dobowej temperaturze powyżej 30 st. C, trudno było by wytrzymać.


Po obmyciu pod prysznicem ciał z potu, poszliśmy w kierunku oceanicznego brzegu. Znacznie różnił się on od tego w Salinas. Tutaj piasek był bardziej miałki i po odpływie bardziej utwardzony. Do tego stopnia, że bez przeszkód jeździły po plaży dwukołowe motocykle.


Szeroka plaża, to również miejsce odpoczynku dla wielopokoleniowych rodzin. Osoby uwiecznione na powyższym zdjęciu nie stawiały oporu gdy w ich stronę skierowaliśmy aparaty fotograficzne. Wręcz przeciwnie, dziękowały nam, że ich fotografujemy i chętnie pozowały do zdjęć.


Im bardziej zbliżaliśmy się do rybackich łódek, tym więcej czarnych sępowatych ptaków szybowało nad naszymi głowami. Biły się one o resztki ryb wyrzuconych przez fale na brzeg.


Niektórzy rybacy dopiero co powrócili z łowisk i zaczęli klarować swoje łódki.


Od zapachu i widoku dopiero co odłowionych ryb poczuliśmy głód i zamówiliśmy dla naszej trójki podróżników sporej wielkości rybę, w łącznej cenie 18 dolarów za trzy obiadowe porcje.


W plażowej kuchni od razu od momentu zamówienia dwie kobiety wraz z pomocnikami płci męskiej, zaczęły przyrządzać rybę.


Podzielona na trzy porcje ryba była smażona na głębokim tłuszczu, podobnie jak banany, które w Ekwadorze podaje się tak jak u nas ziemniaki.


Kiedy ryba i banany smażyły się w dużych rondlach, w tym czasie obok na stole rybacy wyłożyli odłowione przez siebie ryby, oferując je potencjalnym nabywcom. A ich ie brakowało.


Tak bardzo się zaangażowałem w utrwalanie aparatem fotograficznym tematu związanego z ekwadorskim rybołówstwem, że musiałem zostać przywołany do ustawionego na stole dużego talerza z porcją ryby i upieczonych bananów. W małej miseczce znajdował się ryż, podany jako dodatek. Podobnie jak warzywa, typu pomidor, sałata i biała cebula. Każdy z nas dostał też po limonce, aby wycisnąć z niej sok na mocno spieczoną rybę. Takie danie warte było 6 dolarów.


W Puerto Lopez jest molo nieco podobne do tego w Gdańsku Brzeźnie. To ekwadorskie robi bardziej masywne wrażenie i na końcu ma odnogę, do którego dobijają różne pływające jednostki. Tym molem paradują całe rodziny, głównie matki z małymi dziećmi, które odwiedzają swoich mężów rybaków przed ich wypłynięciem na łowiska.


Przy molo w Puerto Lopez są pory dnia, że jest bardzo tłoczno, bo część rybaków wraca z łowisk, a część wypływa.


Z tymi którzy wypływają, przypuszczalnie ze swoimi sympatiami, czule żegnają się młode dziewczyny.


Wśród licznych łódek rybackich manewrujących lub kotwiczących na redzie, przeciskają się kajakarze. W Puerto Lopez, podobnie jak w innych miastach ekwadorskich, postawiono na czynną turystykę.


Potwierdzeniem tego są lokalne biura podróży mające różne oferty.


Jedną z takich ofert jest kilkugodzinny rejs ekskluzywną motorówką za 40 dolarów od osoby na pobliską wyspę sla de la Plata, która określana jest mianem małego Galapagos. A to dlatego, bo jest możliwość oglądania żółwi, małp, a także przepływających obok niej wielorybów.


Długi pobyt na oceanicznej plaży i molo wieńczymy pamiątkowym zdjęciem przy banerze z napisem Puerto Lopez.


Dzień kończymy wizytą w znajdującym się tuż przy plaży przestronnym lokalu. Mamy tak wielkie pragnienie od panującego ciepła i skonsumowanej ryby, że tylko zimne piwo pilsner za 1,5 dolara butelka jest w stanie je ugasić. (cdn)

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz