czwartek, 29 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 22)

Idąc w trójkę jednakowo ubrani spacerowym nabrzeżem w samym centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży, wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Koniecznie musieliśmy zrobić sobie selfie i wspólne zdjęcie z grupą lokalnej młodzieży.
Po rzece Mekong co rusz przepływały statki pasażerskie i towarowe. Licznym spacerowiczom po szerokim nabrzeżu, głównie kobiety oferowały do kupienia różną żywność.
Byliśmy nieco zaskoczeni tym, że na nabrzeżu w rytm głośnej muzyki ćwiczyła spora grupa kobiet w różnym wieku. Zajęcia ruchowe prowadził instruktor. Oczywiście do ćwiczących kobiet dołączył się Janusz Nowak, wieloletni trener lekkoatletyki.
Na nabrzeżnym deptaku zamontowane zostały różne urządzenia do ćwiczeń gimnastycznych. Janusz Nowak miał okazję nam zademonstrować, ile razy podciągnie się na drążku.
Najdłużej zatrzymaliśmy się w miejscu obrzędów religijnych wyznawców buddyzmu. Udało mi się zrobić zdjęcia, jak matka, niczym by udzielała chrztu, zmywając wodą głowę swemu małemu dziecku.
Po oczyszczeniu i złożeniu datków oraz białego koloru kwiatów, starsze osoby aby zyskać łaski Buddy, po kupieniu wypuszczały ptaki przetrzymywane w klatkach.
Tak też uczynił jedyny z naszej trójki Wiesław Baska z Kociewia, który kupił dwie jaskółki za 1 dolara i je wypuścił szeroko rozwierając dłonie. Jak ustaliliśmy swój lot skierowały w stronę Europy, chyba na Kociewie. Ale tam pada jeszcze śnieg, więc niech się nie spieszą…
Był tak upalny niedzielny wieczór (18 marca), że czując pragnienie, od jeżdżącej sklepikowym wózeczkiem kobiety, kupiliśmy butelkowaną wodę i puszkowe piwo.
Skończyło się spacerowe nabrzeże i trafiliśmy na wielkie targowisko, w tym i gastronomiczne. Wiesiek Baska w jednym z licznych sklepików wybrał coś dla siebie na kolację.
Ja zamówiłem dwa szaszłyki za 1 dolara, upieczone na rożnie. Były bardzo smaczne.
W niedzielę było tak dużo ludzi, że jedzono siedząc w kucki na ziemi, a właściwie na rozłożonych dywanach.
My „Białasy” z Europy, a konkretnie z Polski, chełpiący się Gdańskiem, jedliśmy przy stole.
Wiesław Baska, mieszkaniec Starogardu Gdańskiego, ma w swoim aparacie telefonicznym zamontowaną doskonałą nawigację. Bardzo jest nam przydatna podczas tej wyprawy. Idąc późnym wieczorem do hotelu tuż za nim, trafiliśmy do dzielnicy cielesnych uciech. Uczestniczące w nich pięknisie, najpierw się upiększają w licznych w tej dzielnicy zakładach fryzjerskich. Następnie okupują liczne nocne lokale.
Aby dodać sobie odwagi wstąpiliśmy do sklepu, kupując wódkę Lithaunianza za 6 dolarów i oryginalny sok pomarańczowy za 4 dolary.
Przy naszym hostelu Khmer Vilage, panienki jak nas trzech zobaczyły ubranych w jednakowe koszule i kowbojskie kapelusze, to do nas jedna przez drugą głośno coś wykrzykiwały. Dopytywały się o jakieś bum, bum…(dcn.)


środa, 28 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 21)

Jak czytamy w goglach, że u Was na Kociewiu jest minus 2 st. C, a u nas w Kambodży plus 35 w cieniu, to Wam współczujemy, a my popijając schłodzone piwko Angkor,  dajemy sobie świetnie radę. 
Chronologicznie, był ostatni dzień pobytu w Kampocie, 18.03. niedziela, pobudka o godzinie 6 rano, bo o 7,45 minibus do Phnom Penh - stolicy Kambodży o 1,2 mln ludności. Janusz Nowak przed wyjazdem poszedł na miasto i kupił w cenie po 1,25 dolara, po dwie bułki z mięsem i kapustą. Zjedliśmy po jednej i w drogę. Okazało się na dole, jak Janusz spojrzał w bilet, że odjazd jest dopiero o 8,30, tak więc w między czasie zjedliśmy po kilka bananów free, które wisiały przy recepcji naszego hotelu Happy Family i pooglądaliśmy ładne ryby w akwarium. Wsiedliśmy do pełnego minibusa, Janusz w szoferce, a ja naprzeciw Wiesława, tuż przy bocznych drzwiach. Działała klimatyzacja. Wjeżdżając do stolicy był zator, a ja przez okno robiłem foty tak licznym tutaj skuterom.

Po trzech godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy z miniwana w centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży.

Od razu dostaliśmy ofertę podwiezienia do hotelu przez uczynnego właściciela tuk tuka. Wysadził nas dopiero przy trzecim hotelu, a właściwie hostelu Khmer Vilage, po 19 dolarów od trzech osób za dobę. Pokój 203, bardzo wysoki i miał duże okno. Bardzo sympatyczny kierowca tuk tuka, w czasie kiedy Janusz i Wiesiek sprawdzali w dwóch poprzednich hotelach pokoje, jak się okazywało bez okien, to on ode mnie uczył się, jak wymawia się po polsku: dzień dobry, dziękuje, proszę, ile to kosztuje, dobranoc.

Przespaliśmy się w hostelu z godzinę i ruszyliśmy na miasto. Okazało się, że hostel znajduje się w dzielnicy nocnych rozrywek. Udając, że nie zważamy na seksowne zaczepki licznych piękności, w ulicznym barze zjedliśmy po bułce z wkładką mięsną i warzywami za 1,5 dolara i udaliśmy się w stronę Srebrnej Pagody. Po drodze chcieliśmy kupić arbuzy, ale były zbyt drogie.

Zwłaszcza Janusz, ale i Wiesiek byli zainteresowani suszącymi się rybami na naszej ulicy, prostopadle prowadzącej do spacerowego deptaku i rzeki Mekong.

Robiło się coraz bardziej goręcej, tak więc tuk tukiem odjechaliśmy pod Srebrną Pagodę za 1.5 dolara. A okazało się, że było zaledwie 800 m. Wstęp kosztował po 10 dolarów od osoby. Postanowiliśmy, że jutro tam wejdziemy, bo w niedzielę był spory tłok turystów i tubylców. Wszystkie kobiety, bez wyjątków jeśli miały odsłonięte kolana, musiały założyć brązowego koloru wiązane z przodu spódnice i mieć zakryte nogi. Dodatkowy koszt, to 3 dolary.  

Idąc w kierunku rzeki zrobiło się tak bardzo parno, że z pragnienia kupiliśmy sobie po kokosie za 1 dolara.

Udało mi się zrobić z ręki zdjęcie naszej doborowej trójce podróżników po Indochinach, jak w centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży, popijaliśmy kokosowy sok przez słomki.
Poszliśmy na kawę do punktu informacji turystycznej. Za 2 dolary była doskonała, podana z małym, wreszcie słodkim ciasteczkiem i to nad nabrzeżem wielkiej rzeki Mekong. Widok z góry był bardzo ładny. Poszliśmy wzdłuż nabrzeża, na którym odbywały się owocowe i kwiatowe targi oraz obchody religijne z uwagi na niedzielę.

Zaintrygowały nas ptaki, małe wróble i jaskółki, umieszczone w klatkach. O ich przeznaczeniu dowiedzieliśmy się nieco później.

Janusz i ciągle głodny Wiesiek zdecydowali się kupić małe kawałki pieczonego na rożnie mięsa. Do końca nie byli pewni, czy konsumują kurczaka, czy… wróbla.

Po konsumpcji niewiadomego pochodzenia kawałków mięsa, przyszła kolej na lokalne owoce.

Idąc nabrzeżem trafiliśmy do miejsca religijnych obrzędów. I właśnie w tym miejscu, mający dużą słabość do dzieci, pedagog szkolny Janusz Nowak, otrzymał propozycję zakupu małego dziecka za wywoławczą cenę tysiąca amerykańskich dolarów.

Poważnie rozważał tą ofertę pedagog z Kociewia, bo była to kilku letnia urocza dziewczynka. a on przy trójce swoich dzieci (córki i dwóch synów), wreszcie miałby dwie parki.  (dcn.)


wtorek, 27 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 20)

White mischief - tak ładnie się nazywała. Ku naszemu zaskoczeniu pochodziła aż z Indii. Wspólnie się składając, kupiliśmy ją sobie na cały wieczór.  Chociaż miała 42,8 procentów. Owszem, miała nawet sporą pojemność, bo aż 750 ml. Kosztowała nas zaledwie 7 dolarów. I wyobraźcie sobie, że w trójkę ją skonsumowaliśmy z odrobiną coli. Zakąskę stanowiły jakieś rodzime orzeszki, paczka aż \za dwa dolary. Tuż przed zawarciem znajomości z Indiami, chociaż odrobinkę poczuliśmy balsamiczny w ustach smak Alexand Specjal Whysky.
W ramach 56 urodzinowych obchodów Wiesława Baski, dojechawszy do kambodżańskiej miejscowości Kratie, poszliśmy na kolację do restauracji Jasmine Boat, zlokalizowanej na wysokim brzegu rzeki Mekong, tuż przy łodziowej przystani.
Za kolację ja i solenizant zapłaciliśmy po 5,25 dolara, w sumie za kiepskie jedzenie. Zawijasy warzywne bez smaku i podobnie zupa ze zmiksowanego kurczaka. Znacznie lepiej wybrał Janusz Nowak, pięć kanapek z pikantną sałatką rybną i zapłacił 4,5 dolara. Tylko miejsce konsumpcji było urzekające, bo u stóp mieliśmy majestatycznie płynącą rzekę Mekong.

Wracając do chronologii, to jeszcze podczas pobytu w kambodżańskim Kampocie, po wycieczce w góry słoniowe, pod wieczór czekał nas jeszcze rejs statkiem po rzece, w ramach wycieczki wykupionej za 13 dolarów. Pasażerowie rozsiedli się na dachu, aby mieć lepszą widoczność.

Ja i Janusz Nowak siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na dziobie statku, obok sternika, no i w nowo zakupionych koszulkach przy zachodzącym słońcu podziwialiśmy otaczającą nas przyrodę.

Jako wieloletni mieszkaniec Gdańska, doceniający jego wszelakie walory, niemal jak nawiedzony w miejscach szczególnych gdzie przebywaliśmy i gdzie można było, to przyklejałem naklejkę herbu naszego grodu nad Motławą. Tak też zrobiłem na dziobie kambodżańskiego statku pasażerskiego w mieście Kampot.

Kilku pasażerów, w tym i nasza trójka gdańskich turystów, w ramach półtoramiesięcznej podróży po Indochinach, zaczęła ze statku robić zdjęcia zachodowi słońca.

Obok nas płynął drugi statek nieco mniejszy, ale pełen pasażerów, którzy wcześniej wnieśli na pokład dużo jedzenia i napojów. Widocznie obchodzili jakąś uroczystość rodzinną.

Na naszym statku pasażerowie też mogli zamówić coś do picia i jakieś danie z karty.

Podczas godzinnej przerwy przeznaczonej na pływanie w rzece, jako pierwsza skoczyła z dachu statku do wody jakaś Holenderka, oczywiście przy aplauzie współpasażerów.

Nie była jej dłużna druga Holenderka, która też przy aplauzie widzów wskoczyła do wody. I tylko tyle osób było odważnych.

Smutni w tym momencie byli moi dwaj polscy współtowarzysze podróży, bo - mogę już o tym napisać - leczyli rany odniesione przy wywrotce na skuterze jeszcze podczas pobytu w miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc.

Jednak Janusz i Wiesiek byli tak bardzo spragnieni popływania sobie wpław, że nawet zamoczyli same stopy w rzece, schodząc po drabince zamontowanej na rufie pasażerskiego statku. 
Tu w Kambodży jak się ściemni, to zapalają się różnokolorowe światła w tym i na dużych obiektach budowlanych, jak na przykład na mostach. (dcn.)



poniedziałek, 26 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 19)

Jest poniedziałek 26 marca -  56 urodziny Wiesława Baski mieszkańca Starogardu Gdańskiego, obchodzone w Kambodży w mieście Kampong Cham w hotelu Moon River znajdującym się tuż przy samej rzece Mekong. Był balsamiczny w ustach Alexand Specjal Whisky i zrobiona własnoręcznie sałatka z… pomidorów i cebuli. Będzie jeszcze jubileuszowa kolacja...
Nieco się cofnijmy w naszych relacjach. Sorry, nie są one na bieżąco, bo jest tego bardzo dużo i trudności z internetem. Była sobota 17 marca, nasza wykupiona po 13 dolarów wycieczka w góry słoniowe. Jedząc śniadanie w tej samej co dzień wcześniej przydrożnej jadłodajni byliśmy świadkami, jak każdego poranka już rytualnie, w tym przypadku trzej młodzi buddyści obchodzą sklepy i punkty gastronomiczne, modląc się wspólnie z właścicielami i prosząc o finansowe lub żywnościowe wsparcie.

Ruszyliśmy o godz. 9 małym autobusem załadowanym jak konserwa szprotkami. Kilkanaście osób narodowości: australijskiej, belgijskiej, brytyjskiej, chińskiej, fińskiej, holenderskiej, indyjskiej, irlandzkiej, kanadyjskiej i polskiej. Taka wycieczka w góry, to w naszej ocenie taka prywatna lokalna inicjatywa. Przewodnik posiadający własny autobusik, władający językiem angielskim, ładnie opowiadający i wciągający międzynarodową grupę w słuchanie tego co mówi. Na posiłek serwował ryż z ziołami ugotowany prze jego żonę. Wziął ze sobą 5-letniego syna, który co chwila wymiotował, bo droga pod góry była kręta.

Jedno z ciekawszych miejsc postojowych. Nasza grupa wycieczkowa na tle wybudowanego z ociosanych kamieni kościoła  przez kolonistów Francuzów w połowie XIX wieku. Szkoda, że obiekt sakralny, to obecnie ruiny.

Ścieżka za kościołem prowadziła na spore wzniesienie i taras z którego rozpościerał się wspaniały widok na obszerną rzeczną dolinę. Chciało by się nad nią polatać balonem. Zobaczyłem Wiesława Baskę rozłożonego plecami na dużym kamieniu tuż nad przepaścią. Delektował się cudownym krajobrazem. Obok niego przysiadła ryzykując spadnięciem w przepaść urocza Chinka z Makao i poprosiła najtęższą z grupy Australijkę, aby jej zrobiła zdjęcia. Przyznam, że na takie babskie ryzykanctwo nie mogłem spokojnie patrzeć. Dlatego, bo inne uczestniczki wycieczki też wiele ryzykowały, aby zrobić sobie efektowne zdjęcia. Ale także Wiesiek gdyby przysnął i się na bok obrócił, to też by spadł w przepaść.      

Poprzez góry słoniowe co rusz przechodziły chmury. Siedząc na kamieniach też na skraju, mgłą podobnej do tej w Zakopanem na Gubałówce upajali się Wiesiek Baska i Janusz Nowak.

Ja w tym czasie wolałem obfotografować stojące obok w rządku święte pozłacane figurki. Byliśmy w górach słoniowych na wysokości 1080 m npm, było 20 st. C, lekki wiaterek, wreszcie duża ulga od codziennych upałów. Nawet deszczyk zakropił.

Mój wzrok przyciągnęły różne kolory roślin używanych do religijnych obrzędów. Jako fotograf kolorysta miałem na co popatrzeć.

Po wycieczce w góry słoniowe nastąpiła dwugodzinna przerwa na posiłek we własnym zakresie, Poszliśmy do centrum Kampotu okupowanego głównie przez ‘Białasów”. W jednej z licznych restauracji z dietetykiem Wieśkiem Baską zamówiliśmy po sałatce bardzo ostrej z chili. Ostrość łagodził zwykły świeży ogórek. Koszt sałatki po 1,25 dolara i kawa za 1 dolara. Wiesiek kupił obok w sklepie białe bułki i dało się jakoś te ostre danie zjeść.
Nasza doborowa trójka, idąc w stronę przystani na czekający nas rejs statkiem po rzece, kupiła jednakowe koszule z krótkim rękawkiem po 5 dolarów. Sprzedawczyni nic nie chciała z ceny spuścić, ale zrobiła nam wspólne zdjęcie. Wyglądamy w tych jednakowych koszulach i kapeluszach jak…  Inspiracją do dokonania tego zakupu było rozerwanie się wzdłuż na plecach mojej tureckiej koszulki czerwonej, tej do której ja i Ewa z Radia Gdynia mieliśmy wielki sentyment. Ewa wiozę ją do artystycznego zszycia… (dcn.)