wtorek, 1 marca 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 4

Żegnamy piękną Lacacungę nad którą góruje wspomniany wulkan Cotopaxi. Kierujemy się na południe do Banios. Miejscowości typowo wypoczynkowo uzdrowiskowej. Słynącej z leczniczych kąpieli w gorących źródłach. 


 Korzystamy z nich, regenerując siły przed dalszą podróżą. 

 Po dotarciu do Banios jedziemy nad wodospad Pallio Diablo, który robi na nas ogromne wrażenie. 

  Szlak turystyczny prowadzi przez kilka wiszących mostków.

A także pod ogromnym wodospadem  spadającej z wysokości 70 m. wody. 

Robi na nas wodospad istotnie ogromne wrażenie.
Za 10 dolarów można się poczuć niczym ptak, przelatując na uwięzi i na stalowej linie nad rzeką.

Korzystamy też z innej atrakcji, jaką jest rafting na górskiej rwącej rzece Rioplatatta. 

Po półgodzinnej instrukcji prowadzonej przez młodego Australijczyka, w ósemkę (w tym 5 młodych Hiszpanek) przez półtorej godziny walczymy z wodnym żywiołem.

Walory krajobrazowe lasów deszczowych i uprawnych poletek na wzgórzach, poznajemy podczas pieszej wycieczki wokół Banios. 
Słońce doskwiera, pot leje się z czoła. Widoki urzekające, bo i miasto mamy u stop.
 
Tutaj w Banos góruje aktywny wulkan Turgoraga (5023 m npm), który w 1999 roku  ponownie ożył i dal się we znaki okolicznym mieszkańcom. Na ewakuację - jak mówi nam Rafael, właściciel hostelu - mieli tylko 10 minut. 

Na zdjęciu ukwiecone wejście do miejskiego parku w Banios.

Po trzech dniach pobytu w Banios jedziemy na wschód do miejscowości Puyo. 


Jest ona początkiem naszego wypadu do dżungli. Po raz pierwszy pada deszcz i robi się coraz bardziej parno. Kolejnym autobusem z Puyo kierujemy się bezpośrednio do skraju dżungli. 


Po wyjściu z autobusu współpasażer 10-letni Dzordan doprowadza nas do zabudowań drewnianych, w których nocujemy. Dostał od nas w podzięce czerwony długopis z napisem "Jestem z Gdańska", z czego się bardzo ucieszył.


Śpimy w chacie zbitej z desek na wysokich palach. Nie ma szyb, proste prycze. 
Przy zakładaniu posłania, z prycz uciekają pająki i inne owady. W nocy słyszymy odgłosy dżungli, lecz najbardziej we znaki dają się nam natarczywe muszki, siadające na twarzy i dłoniach. 


Na śniadanie gospodyni serwuje nam placuszki ziemniaczane, smażone jajko i gorzkawy plaster sera. 


W wypożyczalni za 1,5 dolara dostajemy kalosze i wytyczoną dla turystów ścieżką udajemy się w głąb dżungli. 


Jest wokół zielono i parno. Zauważamy przy ścieżce patyczaka i kolorowe żabki. 


Jak mówi nam przewodnik, idący z maczetą w dłoni, niektóre z roślin mają właściwości lecznicze. 


Oczywiście wykorzystują te rośliny Indianie. 

Ścieżkę kilkakrotnie przecina rzeka, którą pokonujemy prymitywnymi mostkami. 


Na niektórych z mostków rosną grzyby o dziwnych kształtach. 
Docelowym punktem wyprawy jest piękna kaskada spływająca z wysokości około 30 metrów. 

Jest to też miejsce służące do kąpieli, a zażywanej przez turystów. 

Nieopodal, miejscowi artyści wyrzeźbili w ogromnym głazie wizerunek pierwotnego luda. Swoją miną raczej odstrasza.


Z uwagi na uciążliwe warunki bytowe skracamy pobyt w dżungli. 

Na niektórych z nas zrobiła dziwne wrażenie, i dlatego kierujemy się dalej na poñudnie. 
Nocleg zastał nas w Cajabanbie - ośrodku rekreacyjno wypoczynkowym. 

Po kolacji w miejscowej restauracji (kurczak i frytki) na dużym placu, po konsultacjach z miejscowymi, jako jedyni rozbijamy dwa namioty. 

Wieczór robi się chłodny, bo znajdujemy się na wysokości 3200 m npm. Odczuwamy spore trudności z regularnym oddychaniem. Po prostu brakuje nam tlenu. 
Ranek wita nas pięknym słońcem i dobrym śniadaniem w tej samej pobliskiej restauracji. 

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z flagą Gdańska.


Łapiemy przy głównej drodze autobus do miejscowości Alausi, słynnej z 19-wiecznej kolejki górskiej. 

Następnego dnia po przyjeździe za 20 dolarów fundujemy sobie szynową podróż kotliną Andów. 

Wagoniki retro, sympatyczna obsługa i informacja w języku angielskim i niemieckim. 

A to dlatego, bo wraz z nami jadą wycieczki emerytów z USA i Niemiec. 
Na jednej ze stacji oglądamy występy artystyczne, rodzime tance i śpiewy. Pasażerowie wciągani są do wspólnej zabawy.

Robimy zdjęcia lamom i objuczonym koniom.   

Zwiedzamy też muzeum tutejszego kolejnictwa. 

Zabytkowe stacje są odpowiednio oznaczone.

W sklepie przy końcowej stacji robimy zakupy upominków dla naszych najbliższych. Szale i ponczo wykonane są ze znakomitej wełny alpaki.   

Udaje nam się jeszcze porobić ciekawe zdjęcia na miejscowym targowisku. Jest tłoczno i bardzo kolorowo. Przeważa czerwień. 

Można śmiało stwierdzić, że całe miasto zamienia się w niedzielę w wielki plac handlowy. Główny oferowany towar, to różne gatunki bananów i ananasy, a także ziemniaki, różne warzywa i ryby. 

Na targu jemy świninę prosto z rożna i później popijamy piwem pilznerem serwowanym jedynie w znanej już nam restauracji.  

W centrum Alausi znajduje się nadal czynna corrida, bo to bardzo popularne w krajach hiszpańskojęzycznych widowisko polegające na walce ludzi z bykiem.   

Następnego dnia, tj. 29 lutego 2016 roku o 6 rano wyjeżdżamy autobusem z Alausi, kierując się za 6 dolarów przez 4 godziny jazdy, na południe Ekwadoru do Cuency. 


Jest to 6-tys miasto z dużym kompleksem starówki i około 30 kościołami. Urokliwe są dobrze zadbane pokolonialne kamieniczki. 

Duże wrażenie na nas robi ogromna XV wieczna ceglana katedra i jej nowsza cześć będąca zwieńczeniem w postaci trzech niebieskiego koloru kopulami.  

Na mieście, blisko katedry, przy której sprzedawane są kwiaty - ku zbiegowi okoliczności - spotykamy tych samych niemieckich turystów z którymi dzień wcześniej odbywaliśmy podróż zabytkowym pociągiem.  
W Cuence jest sporo zagranicznych turystów, głównie samotnych amerykanek, jak i par dokonujących wspólnie zakupów różnych pamiątek. 

Nam przy katedrze udało się zakupić kolorowe zimowe czapki w barwach ekwadorskich.
W tym urokliwym mieście, posiadającym stadion piłkarski Clubu Deportivo Cuenca, pobędziemy z trzy dni, bo i nocleg mamy dobry w Hostelu Alvanos, za 10 dol doba od osoby. Znajduje się on w pobliżu starówki.  

Za oknem naszego pokoju wywiesiliśmy biało-czerwoną flagę.

Kolejnym miastem naszej 1,5-miesięcznej wyprawy po Ekwadorze  jest miasto Loja, oddalone o 4 godziny drogi na południe od Cuency. 
Jak czytamy w przeglądarkach, to w Europie jest nawałnica zimna i wiatrów. Polska "karmiona" jest głównie Wałęsą i Kiszczakiem. 


A my jesteśmy sporą odległość od tego krajowego "piekełka", i w ciepełku od podszewki poznajemy Ekwador, śląc pocztówki do naszych znajomych

O tej porze roku w Ekwadorze dominują kwiaty hibiskusy.
P.S. Ze względów technicznych żałujemy że nie jesteśmy w stanie na bieżąco relacjonować naszą wyprawę, za co przepraszamy. (cdn)


Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski i Janusz Nowak   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz