środa, 30 marca 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 6

Powiadamiamy naszych Czytelników, że w sobotę 26 marca 2016 r. wróciliśmy do Polski z 1,5-miesięcznej wyprawy po Ekwadorze. 


Lot liniami KLM z Quito do Amsterdamu, z międzylądowaniem w Guayaguil, trwał aż 14 godzin. Po noclegu w stolicy Holandii i dotarciu LOT-owskim samolotem do Warszawy, święta wielkanocne spędziliśmy w rodzinnym gronie. Naszych świątecznych biesiadników interesowały szczegóły naszego pobytu na kontynencie Ameryki Południowej.
Kontynuujemy zatem relacje z naszej wyprawy, ale zamiast teraźniejszego, używając czasu przeszłego.
W najludniejszym mieście ekwadorskim – Guayaguil, w sobotę 5 marca 2016, zakwaterowaliśmy się pod wieczór. 

Na pierwszy rzut oka miasto nie robi dobrego wrażenia. Duszne, wilgotne powietrze i nieustający hałas samochodów oraz wielu ulicznych sklepikarzy handlujących do późnych godzin nocnych.
Pomimo, że w pokoju mieliśmy zamontowaną hałaśliwą klimatyzację, to z zewnątrz dochodził do nas bezustanny sygnał alarmu z jakiegoś pobliskiego sklepu. Dlatego następnego dnia obudziliśmy się nieco skołowani. Na domiar złego, na zewnątrz bezustannie padał deszcz. Mimo tego zdecydowaliśmy się zwiedzić miasto, poczynając od jego dwóch miejskich parków i okazałej katedry. 


Podczas jazdy taksówką na szczęście przestało padać.

W parku przed katedrą sporą atrakcję wśród wielu przechodniów wzbudzają swobodnie się poruszające legwany. 

 Sporo osób robi sobie na ich tle pamiątkowe zdjęcia.


W parkowej sadzawce pływało mnóstwo żółwi.


Dwa różne światy egzystują obok siebie w tym prawie trzy milionowym mieście. 

Nowoczesne centrum z elementami architektury pokolonialnej kontrastują z pobliskimi biednymi dzielnicami.

 To w nich niemal bezustannie ktoś czymś handluje.


Pieszo dotarliśmy do nabrzeża rzeki. I tutaj spotkała nas miła niespodzianka. Bulwarowy pasaż rozciągał się wzdłuż szerokiej rzeki Guayl.  Rzeki, która na naszych oczach zmieniła kierunek płynięcia z powodu wpływów i odpływów Oceanu Spokojnego.

Mnóstwo zieleni, efektownych kawiarenek i barów, eleganckie sklepy i ukwiecone planty.


Przy nabrzeżu cumowały dwie jednostki żaglowe. Na większym z nich, przypominającym sylwetką nasz Dar Młodzieży, powitał nas przy trapie kapitan jednostki. Podczas rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że znane są mu polskie żaglowce, a zwłaszcza Dar Młodzieży z niejednej Operacji Żagiel. 

Za taką znajomość kapitan został obdarowany czerwonym długopisem z napisem "Jestem z Gdańska", z czego się bardzo ucieszył. 

 
Przy drugim wycieczkowym żaglowcu spotkaliśmy starego stażem wilka morskiego. Ekwadorskiego marynarza stewarda o imieniu George. Zrobił na nas spore wrażenie, że to właśnie on już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku woził statkami z Ekwadoru do Polski banany. Mile wspominał nocne lokale w Gdyni i Wikinga w Nowym Porcie. Cinkciarzy podziwiał, za przemycanie banknotowych ruloników w wąskich przestrzeniach między zelówką i obcasami w butach.

George zachęcił nas do wykupienia ulgowych biletów i odbycia po rzece dwugodzinnego rejsu. Skorzystaliśmy z tej oferty. Jak się później okazało, było warto. 

Widoki z rzeki na miasto w zachodzącym słońcu były urzekające.
Podczas rejsu mieliśmy okazję potańczyć przy regionalnej muzyce. 

Dla większości pasażerów stanowiliśmy sporą atrakcję. Podskakującym w rytm pirackim „białasom” spontanicznie robiono zdjęcia.
Kolejną niespodzianką było pianie koguta o piątej rano, w tym trzy milionowym mieście. 

Po dwóch dniach pobytu w Guayaguil, skierowaliśmy się jeszcze bardziej na zachód do miejscowości Salinas. Wreszcie dotarliśmy nad Pacyfik. Po zakwaterowaniu w hotelu o tej samej nazwie co miejscowość, skierowaliśmy się na pobliską szeroką plażę. 


Piasek był bardziej grubo ziarnisty niż ten nasz nad Bałtykiem. Oceaniczna woda spieniana co rusz ogromnymi falami była wyjątkowo ciepła.  

Na kolację udaliśmy się do pobliskiego baru w którym zamówiliśmy miejscową rybę z ryżem i warzywami.
Upał i wilgoć dawały się we znaki. Całodobowa temperatura wynosiła około 30 st. C. Bez klimatyzacji w pokoju nie byłoby jak wytrzymać.  
Następnego dnia 8 marca w Dzień Kobiet odbyliśmy spacer w kierunku zachodnim, dochodząc do portu marynarki wojennej. Po drodze zbieraliśmy różnokształtne muszelki.

Podobny spacer, tylko w drugą stronę, odbyliśmy wieczorem. Przypadkowo trafiliśmy do ogromnego hotelu, w którym gościło 21 kandydatek uczestniczących w konkursie Miss Ekwadoru. 

Kilku z nich z bliska udało nam się zrobić zdjęcia. Udawały się właśnie na kolację i mogliśmy zobaczyć, co jedzą.

W hotelu w którym były zakwaterowane, doba kosztowała 150 dolarów. My w naszym płaciliśmy dziesięć razy mniej.  
Kolejny dzień pobytu w Salinas, to zaskakujące obrazki rwących potoków na ulicach. Trudno było wyjść z hotelu. Jak się okazało, w nocy miał miejsce silny przypływ oceanu. 

Fale przelewały się ponad betonowe falochrony, niosąc ze sobą spore ilości piachu i żwiru. Czasowo wstrzymano ruch pojazdów. Służby komunalne zajęły się usuwaniem skutków – jak się później okazało – mini tsunami. Wspomniała o tym w dzienniku ogólnokrajowa telewizja.

Po południu, kiedy sytuacja się unormowała, taksówką pojechaliśmy na kraniec półwyspu Salinas. 

Dotarliśmy do najdalej na zachód wysuniętego punktu kontynentu Ameryki Południowej. 

Miejsca nazywanego przez miejscowych La Chocolatera. To chyba od koloru czekolady skał, o które z hukiem rozbijają się ogromne oceaniczne fale. 

Robi to niesamowite wrażenie. Można się tej potędze oceanu przyglądać godzinami. 

Oceanicznej potędze, która pochłonęła kilka lekkomyślnych ofiar, które zbyt blisko podeszły pod skalisty brzeg. 
Będąc na skrawku kontynentu Ameryki Południowej weszliśmy na jego najwyższe wzniesienie i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie z flagą Gdańska, trzymaną w dłoniach.

Do hotelu wracaliśmy skrótami, drogą biegnącą wokół kaktusów i kolczastych krzewów.

Schodząc z punktu widokowego nieopatrznie weszliśmy na teren wojskowy. Docierały do nas odgłosy wojskowej musztry. 

Przechodząc przez wojskowy poligon, byliśmy prawie pewni, że lada moment zostaniemy zatrzymani przez jakiś patrol. Ale nam zależało na tym, aby jak najszybciej, na skróty dotrzeć do naszego hotelu, bo już zmierzchało. Tak idąc obok obiektów wojskowych okazało się, że byliśmy świadkami ćwiczeń poligonowych. 
W pewnym momencie zostaliśmy otoczeni uzbrojonym po zęby wojskiem. Pomyśleliśmy, że to już po nas. 

Ale ku naszemu zaskoczeniu, na sygnał większość wykonała rozkaz padnij, po czym się podniosła i pobiegła dalej.
Po pokonaniu terenów wojskowych skierowaliśmy się na pobliską cywilną plażę, zażywając przy zachodzącym słońcu uspokajającej kąpieli.
W naszym hotelu, podczas kolacji, usłyszeliśmy polską mowę. W restauracji obok nas siedziało dwóch Polaków. Byli to dwaj marynarze ze zbiornikowca Mont Everest, który dostarczył z USA do Ekwadoru 32 tys. ton paliwa. Stali na redzie i czekali na rozładunek (na zdjęciu od prawej) Krzysztof Alksnin (chiev inżynier) z Krakowa i Łukasz Kurago (elektryk) z Gorzowa. Obaj – jak nam powiedzieli - mają po dwoje dzieci (parki) i bardzo za nimi tęsknią. Życzyliśmy sobie wzajemnie rodzinnych świąt wielkanocnych.

Oboje otrzymali od nas po herbie Sopotu, jako hipicznego symbolu letniej stolicy Polski. Ucieszyli się z takich podarunków, bo w załodze mają akurat mieszkańca z Sopotu i z pewnością będzie on im tego zazdrościł.

Tego dnia mieliśmy jeszcze jeden kontakt z polskością. Dostrzegliśmy parkujący przed naszym hotelem dobrze znany nam z sylwetki samochód polskiej marki Fiat 125 p, rodem z warszawskiego Żerania. Oczywiste, że musieliśmy na jego tle zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.

Tak minął kolejny, ostatni dzień w słonecznym Salinas.(cdn)

Włodzimierz Amerski i Janusz Marek Nowak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz