Powiadamiamy naszych Czytelników,
że w sobotę 26 marca 2016 r. wróciliśmy do Polski z
1,5-miesięcznej wyprawy po Ekwadorze.
Lot liniami KLM z Quito do Amsterdamu, z międzylądowaniem w Guayaguil, trwał aż 14 godzin. Po noclegu w stolicy Holandii i dotarciu LOT-owskim samolotem do Warszawy, święta wielkanocne spędziliśmy w rodzinnym gronie. Naszych świątecznych biesiadników interesowały szczegóły naszego pobytu na kontynencie Ameryki Południowej.
Kontynuujemy zatem relacje z naszej
wyprawy, ale zamiast teraźniejszego, używając czasu przeszłego.
W najludniejszym mieście ekwadorskim –
Guayaguil, w sobotę 5 marca 2016, zakwaterowaliśmy się pod wieczór.
Na pierwszy rzut oka miasto nie robi dobrego wrażenia. Duszne, wilgotne powietrze i nieustający hałas samochodów oraz wielu ulicznych sklepikarzy handlujących do późnych godzin nocnych.
Na pierwszy rzut oka miasto nie robi dobrego wrażenia. Duszne, wilgotne powietrze i nieustający hałas samochodów oraz wielu ulicznych sklepikarzy handlujących do późnych godzin nocnych.
Pomimo, że w pokoju mieliśmy zamontowaną
hałaśliwą klimatyzację, to z zewnątrz dochodził do nas bezustanny
sygnał alarmu z jakiegoś pobliskiego sklepu. Dlatego następnego
dnia obudziliśmy się nieco skołowani. Na domiar złego, na
zewnątrz bezustannie padał deszcz. Mimo tego zdecydowaliśmy się
zwiedzić miasto, poczynając od jego dwóch miejskich parków i
okazałej katedry.
Podczas jazdy taksówką na szczęście przestało
padać.
W parku przed katedrą sporą atrakcję
wśród wielu przechodniów wzbudzają swobodnie się poruszające
legwany.
Dwa różne światy egzystują obok
siebie w tym prawie trzy milionowym mieście.
Nowoczesne centrum z elementami architektury pokolonialnej kontrastują z pobliskimi biednymi dzielnicami.
Nowoczesne centrum z elementami architektury pokolonialnej kontrastują z pobliskimi biednymi dzielnicami.
Pieszo dotarliśmy do nabrzeża rzeki.
I tutaj spotkała nas miła niespodzianka. Bulwarowy pasaż rozciągał
się wzdłuż szerokiej rzeki Guayl. Rzeki, która na naszych oczach zmieniła kierunek płynięcia z powodu wpływów i odpływów Oceanu Spokojnego.
Mnóstwo zieleni, efektownych kawiarenek i barów, eleganckie sklepy i ukwiecone planty.
Mnóstwo zieleni, efektownych kawiarenek i barów, eleganckie sklepy i ukwiecone planty.
Przy nabrzeżu cumowały dwie jednostki
żaglowe. Na większym z nich, przypominającym sylwetką nasz Dar
Młodzieży, powitał nas przy trapie kapitan jednostki. Podczas
rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że znane są mu polskie
żaglowce, a zwłaszcza Dar Młodzieży z niejednej Operacji Żagiel.
Za taką znajomość kapitan został obdarowany czerwonym długopisem
z napisem "Jestem z Gdańska", z czego się bardzo ucieszył.
Przy drugim wycieczkowym żaglowcu spotkaliśmy starego stażem wilka morskiego. Ekwadorskiego marynarza stewarda o imieniu George. Zrobił na nas spore wrażenie, że to właśnie on już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku woził statkami z Ekwadoru do Polski banany. Mile wspominał nocne lokale w Gdyni i Wikinga w Nowym Porcie. Cinkciarzy podziwiał, za przemycanie banknotowych ruloników w wąskich przestrzeniach między zelówką i obcasami w butach.
George zachęcił nas do wykupienia ulgowych biletów i odbycia po rzece dwugodzinnego rejsu. Skorzystaliśmy z tej oferty. Jak się później okazało, było warto.
Widoki z rzeki na miasto w zachodzącym słońcu były
urzekające.
Podczas rejsu mieliśmy okazję
potańczyć przy regionalnej muzyce.
Dla większości pasażerów stanowiliśmy sporą atrakcję. Podskakującym w rytm pirackim „białasom” spontanicznie robiono zdjęcia.
Dla większości pasażerów stanowiliśmy sporą atrakcję. Podskakującym w rytm pirackim „białasom” spontanicznie robiono zdjęcia.
Kolejną niespodzianką było pianie
koguta o piątej rano, w tym trzy milionowym mieście.
Po dwóch dniach pobytu w Guayaguil, skierowaliśmy się jeszcze bardziej na zachód do miejscowości Salinas. Wreszcie dotarliśmy nad Pacyfik. Po zakwaterowaniu w hotelu o tej samej nazwie co miejscowość, skierowaliśmy się na pobliską szeroką plażę.
Piasek był bardziej grubo ziarnisty niż ten nasz nad Bałtykiem. Oceaniczna woda spieniana co rusz ogromnymi falami była wyjątkowo ciepła.
Po dwóch dniach pobytu w Guayaguil, skierowaliśmy się jeszcze bardziej na zachód do miejscowości Salinas. Wreszcie dotarliśmy nad Pacyfik. Po zakwaterowaniu w hotelu o tej samej nazwie co miejscowość, skierowaliśmy się na pobliską szeroką plażę.
Piasek był bardziej grubo ziarnisty niż ten nasz nad Bałtykiem. Oceaniczna woda spieniana co rusz ogromnymi falami była wyjątkowo ciepła.
Na kolację udaliśmy się do
pobliskiego baru w którym zamówiliśmy miejscową rybę z ryżem i
warzywami.
Upał i wilgoć dawały się we znaki.
Całodobowa temperatura wynosiła około 30 st. C. Bez klimatyzacji w
pokoju nie byłoby jak wytrzymać.
Następnego dnia 8 marca w Dzień
Kobiet odbyliśmy spacer w kierunku zachodnim, dochodząc do portu
marynarki wojennej. Po drodze zbieraliśmy różnokształtne
muszelki.
Podobny spacer, tylko w drugą stronę, odbyliśmy wieczorem. Przypadkowo trafiliśmy do ogromnego hotelu, w którym gościło 21 kandydatek uczestniczących w konkursie Miss Ekwadoru.
Kilku z nich z bliska udało nam się zrobić zdjęcia. Udawały się właśnie na kolację i mogliśmy zobaczyć, co jedzą.
W hotelu w którym były zakwaterowane, doba kosztowała 150 dolarów. My w naszym płaciliśmy dziesięć razy mniej.
Kolejny dzień pobytu w Salinas, to
zaskakujące obrazki rwących potoków na ulicach. Trudno było wyjść
z hotelu. Jak się okazało, w nocy miał miejsce silny przypływ
oceanu.
Fale przelewały się ponad betonowe falochrony, niosąc ze sobą spore ilości piachu i żwiru. Czasowo wstrzymano ruch pojazdów. Służby komunalne zajęły się usuwaniem skutków – jak się później okazało – mini tsunami. Wspomniała o tym w dzienniku ogólnokrajowa telewizja.
Fale przelewały się ponad betonowe falochrony, niosąc ze sobą spore ilości piachu i żwiru. Czasowo wstrzymano ruch pojazdów. Służby komunalne zajęły się usuwaniem skutków – jak się później okazało – mini tsunami. Wspomniała o tym w dzienniku ogólnokrajowa telewizja.
Po południu, kiedy sytuacja się unormowała, taksówką pojechaliśmy na kraniec półwyspu Salinas.
Dotarliśmy do najdalej na zachód wysuniętego punktu kontynentu Ameryki Południowej.
Miejsca nazywanego przez miejscowych La Chocolatera. To chyba od koloru czekolady skał, o które z hukiem rozbijają się ogromne oceaniczne fale.
Robi to niesamowite wrażenie. Można się tej potędze oceanu przyglądać godzinami.
Oceanicznej potędze, która pochłonęła kilka lekkomyślnych ofiar, które zbyt blisko podeszły pod skalisty brzeg.
Będąc na skrawku kontynentu Ameryki
Południowej weszliśmy na jego najwyższe wzniesienie i zrobiliśmy
pamiątkowe zdjęcie z flagą Gdańska, trzymaną w dłoniach.
Schodząc z punktu widokowego nieopatrznie weszliśmy na teren wojskowy. Docierały do nas odgłosy wojskowej musztry.
Przechodząc przez wojskowy poligon, byliśmy prawie pewni, że lada moment zostaniemy zatrzymani przez jakiś patrol. Ale nam zależało na tym, aby jak najszybciej, na skróty dotrzeć do naszego hotelu, bo już zmierzchało. Tak idąc obok obiektów wojskowych okazało się, że byliśmy świadkami ćwiczeń poligonowych.
W pewnym momencie zostaliśmy otoczeni uzbrojonym po zęby wojskiem. Pomyśleliśmy, że to już po nas.
Ale ku naszemu zaskoczeniu, na sygnał większość wykonała rozkaz padnij, po czym się podniosła i pobiegła dalej.
Po pokonaniu terenów wojskowych
skierowaliśmy się na pobliską cywilną plażę, zażywając przy
zachodzącym słońcu uspokajającej kąpieli.
W naszym hotelu, podczas kolacji,
usłyszeliśmy polską mowę. W restauracji obok nas siedziało dwóch
Polaków. Byli to dwaj marynarze ze zbiornikowca Mont Everest, który
dostarczył z USA do Ekwadoru 32 tys. ton paliwa. Stali na redzie i
czekali na rozładunek (na zdjęciu od prawej) Krzysztof Alksnin (chiev inżynier) z
Krakowa i Łukasz Kurago (elektryk) z Gorzowa. Obaj – jak
nam powiedzieli - mają po dwoje dzieci (parki) i bardzo za nimi
tęsknią. Życzyliśmy sobie wzajemnie rodzinnych świąt
wielkanocnych.
Oboje otrzymali od nas po herbie Sopotu, jako hipicznego symbolu letniej stolicy Polski. Ucieszyli się z takich podarunków, bo w załodze mają akurat mieszkańca z Sopotu i z pewnością będzie on im tego zazdrościł.
Tego dnia mieliśmy jeszcze jeden
kontakt z polskością. Dostrzegliśmy parkujący przed naszym
hotelem dobrze znany nam z sylwetki samochód polskiej marki Fiat 125
p, rodem z warszawskiego Żerania. Oczywiste, że musieliśmy na jego
tle zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Tak minął kolejny, ostatni dzień w słonecznym Salinas.(cdn)
Włodzimierz Amerski i Janusz Marek
Nowak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz