niedziela, 25 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 18)

Jak by się kto pytał, to jest najbardziej upalny dzień (37 st. C w cieniu), akurat w połowie naszej wyprawy, niedziela 25 marca 2018. W sobotę autobusem po 5 godzinach jazdy, dojechaliśmy do miejscowości Kampong Cham  Hotel  nazywa się Moon River i znajduje się tuż przy samej rzece Mekong. 
Tuż obok długiego betonowego mostu i drugiego nieco krótszego wybudowanego z… bambusów. Przeszliśmy się po nim płacąc po 0,5 dolara. W słońcu dochodzi chyba do 50 st. C, pot leje się po całym ciele. Nie dało się zwiedzać miasta na rowerach (2 dol. za dobę). Mamy pokój nr 104 bez okna na pierwszym piętrze, ale z klimatyzacją i trzema szerokimi łóżkami. Doskonałymi do... bum bum /?/ 

Trzymając się chronologii, to (16 marca piątek) po krótkim odpoczynku w hotelu Happy Family, postanowiliśmy pod wieczór udać się do widocznej z okna pagody w kambodżańskim mieście Kampot. U wejścia w ten kompleks zrobiliśmy sobie zdjęcie wraz z Januszem Nowakiem, coraz bardziej pochłoniętym buddyzmem.

Młody wiekiem buddysta po zbiorowym praniu rozwieszał pomarańczowego koloru swoje stroje, czyli chany.

Na grobowcach czyli stupach, głównym motywem były węże, Janusz Nowak i Wiesław Baska dla rodzin i znajomych z Kociewia, komórkami nagrali filmiki ukazujące, gdzie zaczynają się głowy, a gdzie kończą ogony tych jadowitych gadów.

Penetrując różne zakamarki kambodżańskiego miasta o nazwie Kampot (bida aż piszczy), na wysokości naszych oczu ukazały się kokosy jakże cudownie oświetlone w zachodzącym słońcem.

Kierując się w kierunku znanego już nam centrum Kampotu, trafiliśmy na targ materiałów przemysłowych, a przy nim na uliczne sklepiki serwujące m.in. usmażone na głębokim tłuszczu ryby po 5 dol. i dużą tuszę świni. Mimo wieczoru nadal było zbyt ciepło, aby objadać się na kolację rybami lub świniną.

W innym handlowym znanym nam centrum, w pobliżu rozstawionej karuzeli, zdecydowaliśmy się na zupę z makaronem, kawałkami kurczaka i warzywami, w cenie po jednym dolarze. Zupa była kiepskiej jakości, a opłukane wodą warzywa najprawdopodobniej doprowadziły nas do rozstroju żołądka. Dobrze, że w pokoju hotelowym mieliśmy jeszcze pół butelki wódki Rosija.

Tuż przy naszym hotelu Happy Family znajdowała się jedna z licznych tu stacji paliw. Ich ceny są niższe niż w Polsce i wynoszą 3850 i 4150 rieli, przy przeliczniku 4 tys. rieli na 1 dolara USA. (dcn.)


sobota, 24 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 17)

Po pierwszej nocy przespanej w kambodżańskim Kampocie, jako dobrze zorganizowani turyści, zaczęliśmy rozglądać się za śniadaniem. Przed naszym hotelem Happy Family już czekał tuk tuk i kobieta z małym sklepikiem umieszczonym na ramieniu. Postawiliśmy jednak z buta znaleźć jakiś lokal serwujący omlety i kawę. 

Trafiliśmy na przydrożną kuchnię z garnkami, w które można swobodnie zaglądać jakie potrawy zawierają. No tak, ale jeść z rana gorące danie obiadowe, przy temperaturze 30 st. C,, to się nie da.
Coraz bardziej głodni, aby skonsumować śniadanie, wstąpiliśmy do mijanej po drodze restauracji hotelowej. Okazała się zbyt droga jak na naszą kieszeń, no i nie serwowała omletów.

W kolejnej przecznicy trafiliśmy na jadłodajnię przy drodze znajdującą się blisko biura podróży oraz punktu informacji turystycznej. Kobieta prowadząca jadłodajnię od razu zrozumiała o co nam chodzi. Przygotowany przez nią omlet z bułką przesmarowaną masłem, plasterki ogórka i pomidora oraz kawa niczym kakao były doskonale. To śniadanie postawiło nas na nogach.

Syci postanowiliśmy oznaczyć tą przydrożną jadłodajnię herbem Gdańska. Janusz Nowak z Kociewia w końcu uporał się z odklejeniem papierowej podkładki spod foli i przykleił ją w najbardziej widocznym miejscu. I teraz następuje moja osobista uwaga, szefostwo Działu Promocji Urzędu Miasta Gdańska, jak już zamawiacie serię takich naklejek, to niech one będą łatwe w użyciu. Podkładka papierowa powinna być przecięta w połowie. Nasza promocja w Wietnamie i Kambodży gdańskiego grodu nad Motławą nie powinna być męką pańską.

W pobliskim od jadłodajni biurze podróżny i informacji turystycznej po namyśle na sobotę wykupiliśmy wycieczkę na następny dzień w góry słoniowe i statkiem po rzece. Koszt 13 dolarów z kilkoma atrakcjami. Start mieliśmy koło mostu między godziną 8,30 a 9,00. Obok tego biura był właśnie stary most wyłącznie dla skuterów. Na granicznych słupkach nakleiliśmy herby Gdańska. Dla nas była to gehenna, bo wadliwie zostały one wykonane.

Tego dnia było szczególnie upalnie i dlatego postanowiliśmy pokręcić się w pobliżu rzeki. Po przejściu starego mostu, przed mocno grzejącym słońcem schroniliśmy się w cieniu nadrzecznej restauracji. Młoda dziewczyna szykowała mięso dla gości na kolację, tasakiem je siekając.

W oddali zachmurzyło się, zrobiło parno i zaczęło błyskać. Schroniliśmy się w przydrożnej pijalni soków. Zamówiliśmy po jednym kokosie, płacąc po pół dolara. Po ugaszeniu pragnienia udało nam się tasakiem rozpołowić twarde skorupy kokosów i zjeść ich białe wiórki. Były bardzo pożywne.
Obsługiwało nas małżeństwo, ona miała na imię Vong, a on Sothea. Zrobiłem im zdjęcie jak wspólnie przy jednym stole jedli z dziećmi obiad. Co jakiś czas ktoś podjeżdżał, nawet kierowcy samochodów ciężarowych i prosili o sok z wyciskanej trzciny cukrowej z dodatkiem soku cytryny.

Mający litość nad zwierzętami Janusz Nowak, skorupy po kokosie zaniósł krowom pasącym się obok na placu. Nawet zaczęły obgryzać zieloną skorupę.

Ja też postanowiłem swoje kokosowe skorupy dać do jedzenia krowom. Miałem jednak stracha, czy zwierzę mnie nie zaatakuje.

Musiał to dostrzec właściciel zwierząt, bo zrobiłem zdjęcie jak obsługujący nas wcześniej mężczyzna czyli Sothea, przeprowadził dwie krowy przez ulicę do siebie do zagrody.
Wracając pieszo do hotelu i czekając w cieniu na tuk tuka, podjechała do nas dziewczyna z chłopakiem na rowerach. Okazało się, że ona znała język polski. Miała na imię Andżelika, urodziła się co prawda w niemieckim Hejdelbergu, ale jej rodzice pochodzą z Głuchołazów. Dzięki nim, jak i babci, nauczyła się dobrze mówić po polsku, chociaż miała lekki akcent niemiecki. Uczy się w Niemczech prawa, ale niewykluczone, że zostanie lekarką, bo ma takie jeszcze zainteresowania. Towarzyszący jej chłopak jest Niemcem i miał na imię Janusz. W hotelu w którym mieszkają wypożyczyli rowery i nimi jeżdzili po kambodżańskim mieście Kampot.

Na szczęście burza przeszła bokiem, ale nadal było parno. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w restauracji, aby napić się schłodzonego piwa, po dolarze za małą puszkę.

Przywiązujący dużą wagę do jedzenia Wiesiek Baska, co chwila był głodny i tylko on zamówił coś orientalnego do jedzenia. Jak zwykle jako przyprawę do zamówionego dania dobierał jakiś sos.
Ku naszemu zaskoczeniu w naszym hotelu Happy Family, banany wisiały przy recepcji i były za darmo. Potraktowaliśmy je jako deser na kolację. (dcn.)


piątek, 23 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 16)

Jadąc i płynąc do Kambodży, jeszcze po stronie wietnamskiej w biurze odprawy paszportowej, po wypełnieniu deklaracji, mogliśmy kupić wizy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast opisywanych w informatorach 30 dolarów, musieliśmy zapłacić za wklejone i ostemplowane wizy po 38 dolarów.

Za biurkiem najważniejszego urzędnika biura odpraw paszportowych, na ścianie wisiała mapa ukazująca obrys Wietnamu i Kambodży, dwóch sąsiadujących ze sobą państw Azji Południowo Wschodniej.

Wraz z nami przekraczała granicę m.in. rodzina Francuzów, rodzice i trójka dzieci. One jadąc w busie, co chwila się biły i piszczały lub zapatrzone były w swoje snartfony. Otaczający nas świat realny w ogóle ich nie interesował, Podobnie było w biurze odpraw paszportowych, w którym nie było choćby jednego stolika, aby można było w miarę wygodnie wypełnić deklaracje. Za coś twardego do pisania Francuzom posłużyła wykafelkowana posadzka.

Oczekując na start naszego busa prawie godzinę, w pobliskiej jadłodajni zjedliśmy po zupie z makaronem i kurczakiem. Niestety przy granicy wietnamsko kambodżańskiej ośmiorniczek nie serwowano.

Granicę wietnamską pokonaliśmy pieszo. Nasze paszporty miał przy sobie przewodnik naszej kilkunastoosobowej międzynarodowej grupy.

Byłem zdziwiony tym, że bez żadnej kontroli przekroczyliśmy granicę kambodżańską i tym, że mogłem swobodnie robić zdjęcia. Dopiero po minięciu szlabanu, z powrotem dostaliśmy nasze ostemplowane paszporty.

Busem przyjechaliśmy do centrum miasta o nazwie Kampot. Wynajęty tuk tuk podwiózł nas pod wybrany w booking hotel z niewielkim basenem. Okazało się, że już nie ma wolnych miejsc. Przewoźnika tuk tuka poprosiliśmy, aby nam zrobił wspólne zdjęcie na tle sterty piasku wydobytego chyba z pobliskiej rzeki. Przypominało to nam wydmy w księstwie Łeba.

Dwaj zmęczeni gorącem i podróżą Kociewiacy Janusz Nowak i Wiesław Baska poprosili przewoźnika tuk tuka, aby nas zawiózł do najbliższego innego hotelu, który będzie miał wolne miejsca.

Widok z hotelowego okna nie był zbyt urzekający. Przewoźnik, łącznie za 10 dolarów zapłaty, podwiózł nas do hotelu Happy Family, bez windy, w niewielkiej odległości od centrum miasta. Dostaliśmy pokój nr 303 na czwartym piętrze, ostatni z prawej strony. Miał trzy oddzielne szerokie łóżka, w cenie po 7,33 dol. za noc od osoby. W Kambodży 1 dolar, to w przeliczeniu 4 tysiące rieli. Nie to co w Wietnamie, że jeden „zielony” ma 22 tys. dongów.

Po krótkim wypoczynku, zgłodniali udaliśmy się na obiadokolację. Już w ciemnościach trafiliśmy do przydrożnej jadłodajni i zapłaciliśmy w sumie tylko 6 dolarów. Zaglądając w wystawione przy chodniku garnki, wybraliśmy po ryżu ze świniną i dwie surówki fasolkę oraz gotowaną kukurydzę. Prowadzący stołówkę w Urzędzie Miasta w Starogardzie Gdańskim Wiesiek Baska dostrzegł w swoim świńskim gulaszu jajko i stanowczo stwierdził, że jest… bycze. Nikt z tych trzech jaj z nas nie ruszał, bo jeszcze nigdy takich byczych w życiu nie jadliśmy.  Ja jako pierwszy odważyłem się rozkroić takie jajo i okazało się, że jest… kurze. No i dopiero wtedy koledzy je zjedli, chociaż niedowiarek Wiesław do końca nie był przekonany, że je jajo kurze.

Najedzeni poszliśmy na pobliską pełną ludzi karuzelę. Tak nami zakręciło, że w pobliskim sklepie monopolowym kupiliśmy wódkę o nazwie Rosija za 5,5 dolara oraz sok pomarańczowy za 2 dolary. Ja zapłaciłem dając 10 dolarów  USA. Sprzedawca wydal mi dwie jednodolarówki i resztę w miejscowej walucie, tj. banknotowych 2 tys. rieli (1 tysiąc i dwie 500-ki, czyli w sumie pół dolara). Napoje włożyliśmy do  jedynej hotelowej lodówki na dole przy recepcji. Jeszcze przed pierwszym zaśnięciem w Kambodży koniecznie musieliśmy się wewnętrznie odkazić. (dcn.)


czwartek, 22 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 15)


W ramach reminiscencji z naszego pięciodniowego pobytu w miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc wspomnę, że w pensjonacie Gecko House naprzeciwko nas pod numerem 6 parterowego apartamentu mieszkało małżeństwo z Warszawy. Wojtek handlujący drukarkami 3 D, a więc obeznany z techniką, doradzał nam jak się prawidłowo jeździ skuterami, i jak się je naprawia.

Wojtek z Warszawy z obrośniętą klatką piersiową wzbudzał spore zainteresowanie u miejscowych. A to dlatego, bo Wietnamczycy nie są tak obrośnięci jak Europejczycy. Widocznie w nas „białasach” pozostało więcej z przeszłości. Żona Wojtka o imieniu Ania - jak ją chwalił mąż - to wysokiej klasy specjalistka od parzenia kawy. Niestety nie mieliśmy okazji tego sprawdzić.

Tak od wejścia wyglądał nasz hotel o nazwie Gecko House, a właściwie pensjonat z basenem, w którym ja pływaniem co najmniej trzy razy na dobę. Tutaj o północy temperatura powierza też utrzymywała się w granicach 30 st. C. Pływając na plecach, patrząc w niebo, poprzez smukłe liście palm dostrzegało się świecące gwiazdy. Bardzo mi się też to podobało, że łazienka i toaleta miały po oddzielnym oknie i było w nich bardzo widno.

W pobliżu naszego hotelu o nazwie Gecko House co rusz spotykaliśmy tą samą młodą rowerzystkę, która poruszając się tym jednośladem dokonywała różnych zakupów. Po jej fartuchowym uniformie można było wywnioskować, że pracuje w jakimś innym pobliskim hotelu.

W pobliżu naszego hotelu o nazwie Gecko House spotkaliśmy też znanych już nam z wycieczki Karola Pawłowskiego i jego wybrankę na żonę Chanel. On dzięki niej  już dokładnie poznał Sajgon, z którego ona pochodzi. Nam powiedział, że tego lata, jeszcze przed planowanym ślubem, poleci ze swoją wybranką serca do jego rodzinnego Torunia. Był mile zaskoczony tym, że właśnie do Torunia jeździmy każdej zimy na miting Copornicus Cup i halowe mistrzostwa Polski w lekkoatletyce. 

Przy głównej drodze idąc w kierunku centrum miasta, tak nędznie i niechlujnie wyglądało większość przydrożnych straganików z oferowanymi lokalnymi owocami osłoniętymi plandeką przed słońcem. Te osłonowe przed słońcem namioty wielokrotnie służą sprzedawcom za pomieszczenia mieszkalne. Do spania rozwiesza się hamaki, bo i nocami jest bardzo ciepło.

Już bardziej higienicznie, bo w lodzie, były oferowane różnych gatunków ryby do sprzedaży i upieczenia na miejscu na grillu

Podobało mi się również, jak Wiesiek Baska w rodzimym języku o kociewskich naleciałościach, próbował się targować głównie podczas często kupowanego mango.  Czasami jego kupieckie umiejętności przynosiły korzystne dla nas rezultaty, bo było choćby nieco taniej, a to najbardziej nas cieszyło.

W miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc czuliśmy się bardzo bogaci, no i ważni. W restauracji obok naszego hotelu Gecko House kilkakrotnie - z uwagi na temperaturę powietrza powyżej 30 st. C  - jedliśmy zupkę frutti di mare z jakże osławionymi w naszym kraju ośmiorniczkami. Przywiązujący do jedzenia dużą wagę Wiesiek Baska, jak i Janusz Nowak, obaj z Kociewia, tymi ośmiorniczkami się rozsmakowywali.

W biurze podróży, w którym wykupiliśmy wycieczkę, Wiesław Baska i Janusz Nowak dokonali wymiany dolarów o nominale 50 na drobniejsze „zielone”. Dopiero po wyjeździe z wyspy Phu Quoc okazało się, że otrzymali po jednej wycofanej z obiegu 10-dolarówce. W żadnym sklepie nie chcieli nam ich przyjąć.

Przelicznik wymiany walut w Wietnamie jest taki, że za 1 dolara otrzymuje się 22 tys. dongów. Ja otrzymałem banknoty o nominale aż 500 000, czyli pół miliona dongów. Ale miałem też podobnie ładne banknoty o nominałach 200 000 i 100 100 dongów. Aż się prosi, aby do Wietnamu przybył były polski wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz i przeprowadził - tak jak u nas - reformę denominacji tutejszej waluty. (dcn.)


środa, 21 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 14)

Ostatniego dnia pobytu w miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc, w ramach omletu i bułki na śniadanie, dodatkowo zamówiliśmy oczywiście po koktajlu z mango w cenie po jednym dolarze.
Obok naszego pensjonatu Gecko House znajdowała się pralnia, w której upraliśmy nasze pobrudzone ubrania, płacąc zaledwie po dolarze od kilograma.
W pobliskim sklepie próbując kupić coś do picia, trafiliśmy na starszego wiekiem popijającego puszkowe piwko Rosjanina, mieszkańca Jekaterynburga, który zarzucał nam Polakom, że przy wsparciu USA wymierzyliśmy w ich kraj rakiety.
Po dotarciu na plażę spotkaliśmy Dorotę i Krzysztofa Szczepanek, jak się okazało małżeństwo z gdańskich Stogów. Pięć lat temu w ramach wycieczki poślubnej dali się namówić przez znajomych na wyjazd do Indii. I tak spędzają wakacje każdej naszej zimy wyjeżdżając gdzieś w ciepłe kraje. On dojeżdża do pracy do Straszyna, a ona robi masaże, bo ukończyła rehabilitację na AWFiS Gdańsk. Pracę dyplomową pisała z siatkówki u dr. Krzysztofa Wnorowskiego, którego jako pracownika naszej macierzystej uczelni serdecznie pozdrawiamy z Wietnamu. Uwaga drodzy absolwenci, zjazd uczelni z okazji 50-lecia istnienia planowany jest na 7-9 września 2019 roku.    
Wracając plażą trafiliśmy na super dom wczasowy do którego przechodziło się przez drewniany mostek. Był częściowo zajęty przez pozujące do zdjęć zgrabne Rosjanki, na których warto było zawiesić oko.   
Przy przejściu z plaży do ogromnego domu wypoczynkowego, mogliśmy pod prysznicem zmyć ze stóp piasek, a następnie popływać w hotelowym basenie.  
W znanym już nam biurze podróży wykupiliśmy wycieczkę do miasta Kampot w Kambodży. Transport kołowy i wodny z przejściem granicznym, kosztował nas po 7 dolarów. W tym biurze podróży Janusz Nowak i Wiesław Baska rozmienili też po jednym 50 dolarowym banknocie. Jak się później okazało, to spośród pięciu, dostali po jednym 10-dolarowym już wycofanym z obiegu banknocie.
Po pięciu dniach pobytu w super pensjonacie Gecko House, z żalem opuszczaliśmy wietnamską wyspę Phu Quoc, co ilustruje mapa wisząca w biurze podróży,  kierując się w kierunku Kambodży.
Przy naszym pensjonacie Janusz Nowak chciał kupić pomidory na kolację. Chwycił kilka z lady i chciał za nie zapłacić. Okazało się, że stanowią one dekorację do zanurzonych w kawałkach lodu oferowanych do konsumpcji ryb w przydrożnej restauracji. W innych sklepach jakoś nie widzieliśmy pomidorów.

W czwartek 15.03.2018 rano punktualnie o godzinie 8,20 pod nasz pensjonat Gecko House przyjechał autobusik i zawiózł nas do wyspowego portu. Czekaliśmy tam już w czwórkę na nasz statek odpływający za 40 minut. Dołączył się do nas wysoki wzrostem Tomi, pochodzący z Grecji,
Grek Tomi powiedział nam, że w 2012 roku był w naszym cudownym Gdańsku na mistrzostwach Europy w piłce nożnej. W naszej bursztynowej bombonierce oglądał mecz Grecja - Niemcy, który zakończył się wynikiem 0:1. On pracuje w niemieckiej firmie telekomunikacyjnej i europejskie zimy spędza w ciepłych krajach.
Przed wejściem na nasz statek, dwaj Kociewiacy Janusz Nowak i Wiesław Baska zażyczyli sobie, abym im zrobił wspólne zdjęcie.
Rejs ze wschodniej części wietnamskiej wyspy Phu Quoc do portu Ha Tiep w Kambodży trwał niespełna dwie godziny. Mieliśmy niezły ubaw, bo przed nami siedziała młoda dziewczyna, która co chwila zmieniała sobie fryzurę i smartfonem robiła sobie selfie. Przed zejściem na ląd, ta młodociana modelka zamaskowała się całkowicie, zakładając czapkę z daszkiem, ciemne okulary i maskę na twarz. Takimi maskami chroni się chyba przed szkodliwym powietrzem większość Wietnamczyków. Gdyby więcej dbali o czystość i ekologię, takie maski były by raczej niepotrzebne… (dcn.)