Jadąc i płynąc do Kambodży, jeszcze po stronie wietnamskiej
w biurze odprawy paszportowej, po wypełnieniu deklaracji, mogliśmy kupić wizy.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast opisywanych w informatorach 30
dolarów, musieliśmy zapłacić za wklejone i ostemplowane wizy po 38 dolarów.
Za biurkiem najważniejszego
urzędnika biura odpraw paszportowych, na ścianie wisiała mapa ukazująca obrys
Wietnamu i Kambodży, dwóch sąsiadujących ze sobą państw Azji Południowo
Wschodniej.
Wraz z nami przekraczała
granicę m.in. rodzina Francuzów, rodzice i trójka dzieci. One jadąc w busie, co
chwila się biły i piszczały lub zapatrzone były w swoje snartfony. Otaczający nas świat
realny w ogóle ich nie interesował, Podobnie było w biurze odpraw paszportowych,
w którym nie było choćby jednego stolika, aby można było w miarę wygodnie
wypełnić deklaracje. Za coś twardego do pisania Francuzom posłużyła
wykafelkowana posadzka.
Oczekując na start naszego busa
prawie godzinę, w pobliskiej jadłodajni zjedliśmy po zupie z makaronem i kurczakiem.
Niestety przy granicy wietnamsko kambodżańskiej ośmiorniczek nie serwowano.
Granicę wietnamską
pokonaliśmy pieszo. Nasze paszporty miał przy sobie przewodnik naszej
kilkunastoosobowej międzynarodowej grupy.
Byłem zdziwiony tym, że bez
żadnej kontroli przekroczyliśmy granicę kambodżańską i tym, że mogłem swobodnie
robić zdjęcia. Dopiero po minięciu szlabanu, z powrotem dostaliśmy nasze ostemplowane
paszporty.
Busem przyjechaliśmy do
centrum miasta o nazwie Kampot. Wynajęty tuk tuk podwiózł nas pod wybrany w booking hotel z niewielkim basenem. Okazało się, że już nie ma wolnych miejsc. Przewoźnika
tuk tuka poprosiliśmy, aby nam zrobił wspólne zdjęcie na tle sterty piasku wydobytego
chyba z pobliskiej rzeki. Przypominało to nam wydmy w księstwie Łeba.
Dwaj zmęczeni gorącem i podróżą
Kociewiacy Janusz Nowak i Wiesław Baska poprosili przewoźnika
tuk tuka, aby nas zawiózł do najbliższego innego hotelu, który będzie miał
wolne miejsca.
Widok z hotelowego okna nie
był zbyt urzekający. Przewoźnik, łącznie za 10 dolarów zapłaty, podwiózł nas do
hotelu Happy Family, bez windy, w niewielkiej odległości od centrum miasta. Dostaliśmy pokój nr 303 na czwartym
piętrze, ostatni z prawej strony. Miał trzy oddzielne szerokie łóżka, w cenie po 7,33
dol. za noc od osoby. W Kambodży 1 dolar, to w przeliczeniu 4 tysiące rieli. Nie to co w Wietnamie, że jeden „zielony”
ma 22 tys. dongów.
Po krótkim wypoczynku,
zgłodniali udaliśmy się na obiadokolację.
Już w ciemnościach trafiliśmy
do przydrożnej jadłodajni i zapłaciliśmy w sumie tylko 6 dolarów. Zaglądając w
wystawione przy chodniku garnki, wybraliśmy po ryżu ze świniną i dwie surówki
fasolkę oraz gotowaną kukurydzę. Prowadzący stołówkę w Urzędzie Miasta w Starogardzie
Gdańskim Wiesiek Baska dostrzegł w swoim świńskim gulaszu jajko
i stanowczo stwierdził, że jest… bycze. Nikt z tych trzech jaj z nas nie ruszał, bo jeszcze
nigdy takich byczych w życiu nie jadliśmy. Ja jako
pierwszy odważyłem się rozkroić takie jajo i okazało się, że jest… kurze. No i
dopiero wtedy koledzy je zjedli, chociaż niedowiarek Wiesław do końca nie był przekonany, że je jajo kurze.
Najedzeni poszliśmy na
pobliską pełną ludzi karuzelę. Tak nami zakręciło, że w pobliskim sklepie
monopolowym kupiliśmy wódkę o nazwie
Rosija za 5,5 dolara oraz sok pomarańczowy za 2 dolary. Ja zapłaciłem dając 10
dolarów USA. Sprzedawca wydal mi dwie
jednodolarówki i resztę w miejscowej walucie, tj. banknotowych 2 tys. rieli
(1 tysiąc i dwie 500-ki, czyli w sumie pół dolara). Napoje włożyliśmy do jedynej hotelowej lodówki na dole przy
recepcji. Jeszcze przed pierwszym zaśnięciem w Kambodży koniecznie musieliśmy się wewnętrznie
odkazić. (dcn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz