piątek, 29 kwietnia 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 16

Pobyt przez cztery dni w ekwadorskiej miejscowości Canoa, leżącej tuż nad brzegiem Oceanu Spokojnego, wspominam najmilej z naszej sześciotygodniowej wyprawy po Ekwadorze. 


Nasz hostel Coco Loco był wtopiony w tropikalną zieleń, dającą orzeźwiający chłód. Poza tym było przyjemnie ciepło w połowie marca 2016 roku, kiedy dobowa temperatura utrzymywała się w granicach 30 st. C. Tym bardziej się nią rozkoszowaliśmy, bo w tym czasie w Polsce, według oglądanej na tablecie prognozy pogody, było bardzo zimno, mocno wiało i padał deszcz.


Miejscowi rybacy po południu wracali z łowisk. W tym czasie ich dzieci na małych deskach surfingowych próbowały popływać wykorzystując siłę fal. 


Bacznie przyglądali się temu amerykańscy turyści, opalając się w promieniach zachodzącego słońca. 


Bardziej zapobiegliwi młodsi wiekiem rybacy, po sklarowaniu swoich łodzi i po dostarczeniu odłowionych ryb do pobliskich lokali gastronomicznych, w ramach czynnego wypoczynku przyszli nad oceaniczny brzeg z deskami surfingowymi, aby na nich popływać.


W ślady miejscowych rybaków poszli też europejscy turyści, którzy po wypożyczeniu desek w jednej z kilku wypożyczalni również postanowili na nich popływać.    


Jedni cieszyli się urokami miejsca w którym się znaleźli, a inni zamartwiali opóźniającym się powrotem rybaków z odległych łowisk. Utrwalona na powyższym zdjęciu kobieta wraz z dzieckiem wypatruje, patrząc pod zachodzące słońce, czy ujrzy na horyzoncie łódź swego męża. 


Ci, którzy przypłynęli później, przypuszczalnie z bardziej odległych łowisk, mieli więcej ryb. Do ich przetransportowania z łodzi na brzeg i dalej do hurtowego odbiorcy, używali żółte plastikowe skrzynki.  


Młodsi wiekiem rybacy, a tym samym i silniejsi, podejmowali się przeniesienia zwiniętych sieci do swoich domostw. Musiano też wynieść na górny brzeg dryfujące okrągłe bale służące do przetaczania łodzi rybackich po piaszczystej plaży. 


Nad brzegiem rozstawione były hamaki, z których można było odpłatnie korzystać. Pod wieczór były one oblegane przez miejscowe dzieci, które z uwagą przyglądały się pracy swoich rodziców. 


W zachodzącym słońcu spora część mieszkańców Canoe i przebywających w niej turystów, próbowało popływać na wysokich falach oceanicznych. Nie jest to jednak wcale takie łatwe.
Jak fale potrafią człowieka sponiewierać opisywaliśmy w części 8 tej ekwadorskiej relacji, kiedy 11 marca 2016 próbowaliśmy popływać w urokliwej zatoce w Parku Narodowym znajdującym się w pobliżu rybackiej miejscowości Puerto Lopez. 


Główną dyscypliną sportową jaką uprawiają Ekwadorczycy jest piłka nożna. W rybackiej miejscowości Canoe nie ma niestety wybudowanego jakiegoś placu czy boiska. Młodzież dzieli się na dwa rywalizujące ze sobą zespoły, wbija w plażowy piasek po dwa kije służące za bramki i biega za piłką. 


Piłka co rusz wpada do wody, bo pod wieczór rozpoczął się oceaniczny przypływ i fale były coraz wyższe i dłuższe.  


Oceaniczna woda jednak nie przeszkadzała piłkarzom w kontynuowaniu gry. Bez względu na panujące niesprzyjające warunki, aż cztery piłkarskie zespoły na dwóch wydzielonych plażowych boiskach walczyły ze sobą bardzo zacięcie. 
Kilka razy kopnięta piłka przeleciała mi tuż nad głową, a aparat fotograficzny przed oblaniem bryzgami wody, w ostatniej chwili udawało mi się osłonić własnym ciałem. Ale warto było ryzykować, bo w mojej ocenie właśnie na plaży w Canoe zrobiłem najciekawsze zdjęcia.  


Fale były coraz silniejsze i podmywały bramkowe kijki wbite w piaszczystą plażę. Wówczas trzeba było ustawiać piłkarskie bramki na nowo.


Idąc coraz węższym z powodu przypływu brzegiem, pełnym muszelek, wróciliśmy na kolację do naszego hostelu Coco Loco. Smakowały usmażone przez nas ryby i zielone papryki. Uroku wieczornej konsumpcji dodawała egzotyczna sceneria. Tak się zajadając, usłyszeliśmy dochodzący obok z kuchni polski język. 


Władał nim 36-letni Tomasz (na powyższym wspólnym zdjęciu z prawej), który jak nam powiedział, pochodzi z Łodzi. Jego ojciec jest nauczycielem wychowania fizycznego i chyba po nim ma nadmiar energii pozwalającej mu już od kilkunastu lat głównie samotnie zwiedzać świat. 
Do tego hostelu trafił, bo ktoś mu go polecił. Mieszka w nim już tydzień i bardzo go sobie chwali. Przyznał się, że już zwiedził Karaiby, Indonezję, Nepal, Indie. Był u podnóża Annapurny w Himalajach, dochodząc na wysokość 5200 m. Planuje tą wysokość pobić, wchodząc na jeden ze szczytów w Boliwii. 


Jeszcze tego dnia przed północą jechał dalej na południe Ekwadoru, z zamiarem dotarcia do miejscowości Vilcabamba, w której – jak wyczytał, z uwagi na sprzyjający klimat - mieszka sporo stulatków. Zdziwił się bardzo, jak mu powiedzieliśmy, że kilkanaście dni temu byliśmy w tej zielonej dolinie o przyjaznym i stabilnym klimacie. 


I istotnie widzieliśmy kilka starszych wiekiem par, które chyba bardziej ostentacyjnie, czule całowało się na rynku w miejscowości Vilcabamba (część 5 relacji).  

Już późnym wieczorem po kolacji i dniu pełnym wrażeń, udaliśmy się z Januszem Nowakiem na krótki spacer. Na głównej piaszczystej ulicy w świetle latarni dostrzegliśmy samochód dostawczy z ładunkiem dużych kiści bananów. To o tej porze trwała dostawa towarów jadalnych do pobliskich sklepów spożywczych i lokali gastronomicznych.

W poprzedniej 15 części ekwadorskiej relacji obiecałem rozwiązanie fotograficznej zagadki, co ona przedstawia? Czytelnicy kojarzyli ten siatkowy przedmiot z czymś, co pomaga w wyciąganiu rybackich łodzi na brzeg. Wyjaśniam, że jest to rowerowe siodełko od pojazdu ułatwiającego przetransportowywanie rybackich sieci, co można zobaczyć na powyższym zdjęciu z prawej strony.  (cdn)

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz