My cieszymy się wspomnieniami z sześciotygodniowego pobytu w
Ekwadorze na przełomie lutego i marca 2016 roku. Po naszym powrocie
doszło tam 16 kwietnia do silnego trzęsienia ziemi. Ocenia się, że
w jego wyniku zawaliło się prawie 7000 budynków – w tym 30
hoteli w północno-zachodniej miejscowości Pedernales, w których
zginęły 154 osoby. Poza tym zniszczonych zostało 2740 budynków i
560 szkół.
Łącznie jest 660 ofiar śmiertelnych i 27 732 rannych.
Zginęło 634 Ekwadorczyków, 11 Kolumbijczyków, 6 Kubańczyków, 4
Kanadyjczyków i po jednym obywatelu Dominikany, Hiszpanii, Niemiec,
Wielkiej Brytanii i Włoch.
Zawalone
budynki i ogromne zniszczenia spotkały mieszkańców kilku
ekwadorskich miast, jak np: Pedernales, Bahia de Caraquez, Manta i
Portoviejo. W tych dwóch ostatnich mieszkaliśmy i gdyby nasza
podróż zaczęła się po świętach wielkanocnych, nasze trzy
polskie nazwiska mogłyby się znajdować na liście ofiar tego
trzęsienia ziemi.
Teraz deszcz był o wiele silniejszy, bo mocno dmuchał wiatr od strony zachodniej. Duże krople deszczu wpadały nam do pokoju, który nie miał progu u drzwi. Zalało nam jeden materac leżący na posadzce pod oknem. Trzeba było usuwać wodę... prześcieradłem.
Była to pora
śniadaniowa i kilku hostelowych gości próbowało pójść do pobliskiego
sklepu, aby kupić coś do jedzenia. Janusz, nasz stały
zaopatrzeniowiec, otrzymał ode mnie rozkładany parasol. Posłużył
on również i pozostałym osobom.
Po dwóch
godzinach przestało padać, wyszło słońce, powietrze było
wyjątkowo czyste i czuło się jego zapach. Podobnie jak u nas nad
Bałtykiem, tak i tutaj nad Oceanem Spokojnym kontynentu Ameryki Południowej, turyści jak i
miejscowi pieszo spacerują wzdłuż plaży.
Tak spacerując
brzegiem zauważyliśmy, że osoby pomagające rybakom w wytaszczeniu
rybackich łodzi na brzeg, jako zapłatę otrzymują po kilka małych
rybek. Myśmy też postanowili pomóc rybakom z myślą o otrzymaniu
takiej samej zapłaty. Niestety okazało się, że łódź, która
akurat powróciła z łowiska miała niewiele ryb. Zatem kupiliśmy
za dolara dla naszej trójki podróżników po Ekwadorze tylko
dziewięć małych ryb. Przypadało po trzy sztuki na łepka.
Kupione ryby
zawinięte w celofanową torebkę zaniosłem do kuchni i wsadziłem
do dużej lodówki. Janusz nie dawał jednak za wygraną i doczekał
się przypłynięcia innej łodzi, w której było sporo ryb. Był
głównym dowodzącym przy przepychaniu po piaszczystej plaży łodzi rybackiej na dwóch
podmienianych palach drewnianych.
W nagrodę
otrzymał aż jedenaście ryb i dumnie przyniósł je w dłoniach do
naszego hostelu. W sumie mieliśmy 20 ryb, które Janusz fachowo
oskrobał i wypatroszył.
Oceaniczne ryby
przygotowane do smażenia prezentowały się apetycznie.
Obiadokolacja była
bardzo obfita, bo dla każdego z nas przypadało prawie po siedem
usmażonych na patelni ryb, podanych wraz z warzywami, jak pomidory, cebula i
papryka. Ości po rybach zjadły koty właścicielki hostelu.
Myśmy
konsumowali ryby, a obok przy stoliku, naszej gospodyni wróżyła z
kart tarota młoda dziewczyna pochodząca z Toronto (na powyższym
zdjęciu z lewej). Miała na imię Emilka, ubrana była w strój
hipisowski. Nieco wcześniej dyskretnie porobiła nam filmiki swoim
telefonem komórkowym. Następnie wysłała je swojej mamie do
Kanady, upewniając ją, że przebywa w doborowym towarzystwie.
Trzech żywych dinozaurów, którymi zainteresowany jest Steven
Spielberg do
nakręcenia kolejnej części filmu o tych zwierzętach, które
pojawiły się około 237 milionów lat temu i większość nie
przeżyła katastrofy sprzed 66 milionów lat. Zostały one ukazane w pierwszym
„Jurassic Park”, którego premiera odbyła się w 1993 roku, a
także w niezbyt udanej w ocenie naukowców "Jurassic World",
nowej, wielkiej hollywoodzkiej produkcji Stevena Spielberga z 2015
roku.
Żartowaliśmy
z tych trzech żywych dinozaurów, bo wokół nas kręciły się
przecież same młode dziewczyny, co jedna ładniejsza od drugiej.
Pasowaliśmy do nich, jak pięść do oka.
Właścicielka
hostelu w którym się zatrzymaliśmy na cztery doby ma na imię
Elizabet i pochodzi z bardzo zimnej Alaski. Przyleciała z USA do
Ekwadoru przed 9 laty. Trafiła do tej malowniczej miejscowości
Canoa przez przypadek. Tak się jej tutaj spodobało, że kupiła
drewniany domek rybacki. Własnym sumptem dobudowała dwa piętra,
przekształcając na hostel i nadając mu nazwę Coco Loco.
To od Elizabet dowiedzieliśmy się, że za jeden ar położony tuż przy plaży, który
jest równy 100 metrom kwadratowym, co z kolei odpowiada powierzchni
jednej setnej części hektara, obecnie trzeba zapłacić 150 tys.
dolarów. Teren już odleglejszy od plaży kosztuje dziesięciokrotnie
taniej.
Rozważaliśmy, czy
byłoby sensem kupić taką tańszą działkę, postawić dom i
wynajmować turystom. Kręciło się ich jednak znacznie mniej w tej
drugiej strefie. Interes mógłby okazać się nieopłacalny. Dlatego
Janusz Nowak z Kociewia, z ochotą pomógł gospodyni naprawić
uszkodzony hydrant. Jak nam oznajmił, chętnie by nawet pomieszkał
w tym hostelu i dokonał wielu napraw i przeróbek.
Tym bardziej, że
właścicielka ma tylko 5-letnią córkę, która w tym roku pójdzie
do zerówki, a za rok do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Póki
co, uczy się od mamy prowadzenia hostelowego interesu.
Właścicielce
hostelu tak z doskoku pomagają różne przyjezdne osoby. Podczas
naszego pobytu niektóre prace wykonywały cztery młode kobiety, jedna
z Nowego Jorku, druga z Toronto i dwie z Wielkiej Brytanii. Mieliśmy okazję bliżej
je poznać.
Pod wieczór, po
obfitej rybnej kolacji, Janusz nakłonił mnie na drinka. Serwowały
je w podwórkowym barku pomocnice właścicielki naszego hostelu.
Urocza Luna pochodząca z Wielkiej Brytanii zrobiła nam dwa mocne
drinki w cenie pięciu dolarów. Po ich kolejnej serii powiedziała
nam, że studiuje politologię i wraca na studia dopiero w czerwcu.
Jak dowiedziała
się, że jesteśmy z Polski, z dumą oznajmiła, że jej pradziadek
pochodził właśnie z Polski. W nagrodę za to otrzymała od nas
czerwony długopis z napisem „Jestem z Gdańska”. Bardzo się
ucieszyła z tego drobiazgu.
Z zazdrością
patrzyły na to dwie koleżanki, które jej pomagały przy
prowadzeniu hostelu. Ta z lewej na zdjęciu - Hira jest nauczycielką
i mieszka w Nowym Jorku, a ta z prawej - Kejti jest pomocą
dentystyczną w Toronto i obie - jak nam powiedziały – też mają...
polskie korzenie.
Do polskich
korzeni przyznała się również Hana, studiująca geografię i
socjologię na uniwersytecie w Londynie, gdzie na stałe mieszka. Już
dwukrotnie na zaproszenie znajomych swojej babci była w Krakowie. Jak
Janusz dowiedział się, że mieszka w stolicy Wielkiej Brytanii,
gdzie on jeszcze nie był, zrobił sobie z Haną wspólne pamiątkowe
zdjęcie, wymienił adresami i zaprosił ją do siebie na pomorskie
Kociewie.
Późnym
wieczorem po naszej rybnej kolacji i po naszych dwóch
rozweselających drinkach, wszystkie wolne krzesła i taborety
zostały zajęte przez młodzież. Wspólnie wkoło rozsiadło się z
kilkanaście osób różnych narodowości z kilku kontynentów.
Dwie
osoby miały klasyczne gitary i próbowały coś zagrać na strunach.
Nic im jednak melodyjnego z tego nie wychodziło. Nawet nie potrafili
wspólnie lub solowo zaśpiewać jakiegoś przeboju.
To
nie to, co my za młodu, że przy takich okazjach, już w latach 60-tych
minionego wieku śpiewaliśmy przeboje brytyjskiego The
Beatles, tj. zespołu
rockowego z Liverpoolu, działającego już od 1960 roku. A i
przeboje polskich Czerwonych Gitar też były i nadal są w naszym repertuarze.
Ale i tak dobrze,
że choć przez kilka godzin współcześni młodzi ludzie różnych
narodowości siedzieli wspólnie i coś ze sobą ustnie rozmawiali.
Jednak co rusz zaglądali w swoje komórki.
Tak się przy
popijanych trunkach, głównie piwie, głośno rozgadali pod naszym
oknem, że grubo po północy trzeba było im stanowczo powiedzieć,
że i tutaj w ekwadorskim hostelu Coco Loco obowiązuje cisza nocna.
Poskutkowało. (cdn)
Tekst i zdjęcia: Włodzimierz
Amerski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz