poniedziałek, 9 maja 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 18

My cieszymy się wspomnieniami z sześciotygodniowego pobytu w Ekwadorze na przełomie lutego i marca 2016 roku. Po naszym powrocie doszło tam 16 kwietnia do silnego trzęsienia ziemi. Ocenia się, że w jego wyniku zawaliło się prawie 7000 budynków – w tym 30 hoteli w północno-zachodniej miejscowości Pedernales, w których zginęły 154 osoby. Poza tym zniszczonych zostało 2740 budynków i 560 szkół.
Łącznie jest 660 ofiar śmiertelnych i 27 732 rannych. Zginęło 634 Ekwadorczyków, 11 Kolumbijczyków, 6 Kubańczyków, 4 Kanadyjczyków i po jednym obywatelu Dominikany, Hiszpanii, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Włoch. 
 

Zawalone budynki i ogromne zniszczenia spotkały mieszkańców kilku ekwadorskich miast, jak np: Pedernales, Bahia de Caraquez, Manta i Portoviejo. W tych dwóch ostatnich mieszkaliśmy i gdyby nasza podróż zaczęła się po świętach wielkanocnych, nasze trzy polskie nazwiska mogłyby się znajdować na liście ofiar tego trzęsienia ziemi.


Po ponad miesiącu naszego pobytu w Ekwadorze, w czwartek 17 marca, rano o godzinie siódmej czasu lokalnego, a już trzynastej czasu polskiego (różnica 6 godzin), zbudziły nas silne uderzenia strumieni deszczu. Podczas naszego sześciotygodniowego pobytu w Ekwadorze był to drugi i ostatni taki przypadek, że padało. Pierwsza ulewa dopadła nas 24 lutego w Puyo, w drodze do dżungli (zdjęcie powyżej).
 

Teraz deszcz był o wiele silniejszy, bo mocno dmuchał wiatr od strony zachodniej. Duże krople deszczu wpadały nam do pokoju, który nie miał progu u drzwi. Zalało nam jeden materac leżący na posadzce pod oknem. Trzeba było usuwać wodę... prześcieradłem.
Była to pora śniadaniowa i kilku hostelowych gości próbowało pójść do pobliskiego sklepu, aby kupić coś do jedzenia. Janusz, nasz stały zaopatrzeniowiec, otrzymał ode mnie rozkładany parasol. Posłużył on również i pozostałym osobom.


Po dwóch godzinach przestało padać, wyszło słońce, powietrze było wyjątkowo czyste i czuło się jego zapach. Podobnie jak u nas nad Bałtykiem, tak i tutaj nad Oceanem Spokojnym kontynentu Ameryki Południowej, turyści jak i miejscowi pieszo spacerują wzdłuż plaży.


Tak spacerując brzegiem zauważyliśmy, że osoby pomagające rybakom w wytaszczeniu rybackich łodzi na brzeg, jako zapłatę otrzymują po kilka małych rybek. Myśmy też postanowili pomóc rybakom z myślą o otrzymaniu takiej samej zapłaty. Niestety okazało się, że łódź, która akurat powróciła z łowiska miała niewiele ryb. Zatem kupiliśmy za dolara dla naszej trójki podróżników po Ekwadorze tylko dziewięć małych ryb. Przypadało po trzy sztuki na łepka.


Kupione ryby zawinięte w celofanową torebkę zaniosłem do kuchni i wsadziłem do dużej lodówki. Janusz nie dawał jednak za wygraną i doczekał się przypłynięcia innej łodzi, w której było sporo ryb. Był głównym dowodzącym przy przepychaniu po piaszczystej plaży łodzi rybackiej na dwóch podmienianych palach drewnianych.


W nagrodę otrzymał aż jedenaście ryb i dumnie przyniósł je w dłoniach do naszego hostelu. W sumie mieliśmy 20 ryb, które Janusz fachowo oskrobał i wypatroszył.


Oceaniczne ryby przygotowane do smażenia prezentowały się apetycznie.

Obiadokolacja była bardzo obfita, bo dla każdego z nas przypadało prawie po siedem usmażonych na patelni ryb, podanych wraz z warzywami, jak pomidory, cebula i papryka. Ości po rybach zjadły koty właścicielki hostelu.


Myśmy konsumowali ryby, a obok przy stoliku, naszej gospodyni wróżyła z kart tarota młoda dziewczyna pochodząca z Toronto (na powyższym zdjęciu z lewej). Miała na imię Emilka, ubrana była w strój hipisowski. Nieco wcześniej dyskretnie porobiła nam filmiki swoim telefonem komórkowym. Następnie wysłała je swojej mamie do Kanady, upewniając ją, że przebywa w doborowym towarzystwie. Trzech żywych dinozaurów, którymi zainteresowany jest Steven Spielberg do nakręcenia kolejnej części filmu o tych zwierzętach, które pojawiły się około 237 milionów lat temu i większość nie przeżyła katastrofy sprzed 66 milionów lat. Zostały one ukazane w pierwszym „Jurassic Park”, którego premiera odbyła się w 1993 roku, a także w niezbyt udanej w ocenie naukowców "Jurassic World", nowej, wielkiej hollywoodzkiej produkcji Stevena Spielberga z 2015 roku.
Żartowaliśmy z tych trzech żywych dinozaurów, bo wokół nas kręciły się przecież same młode dziewczyny, co jedna ładniejsza od drugiej. Pasowaliśmy do nich, jak pięść do oka.


Właścicielka hostelu w którym się zatrzymaliśmy na cztery doby ma na imię Elizabet i pochodzi z bardzo zimnej Alaski. Przyleciała z USA do Ekwadoru przed 9 laty. Trafiła do tej malowniczej miejscowości Canoa przez przypadek. Tak się jej tutaj spodobało, że kupiła drewniany domek rybacki. Własnym sumptem dobudowała dwa piętra, przekształcając na hostel i nadając mu nazwę Coco Loco.
To od Elizabet dowiedzieliśmy się, że za jeden ar położony tuż przy plaży, który jest równy 100 metrom kwadratowym, co z kolei odpowiada powierzchni jednej setnej części hektara, obecnie trzeba zapłacić 150 tys. dolarów. Teren już odleglejszy od plaży kosztuje dziesięciokrotnie taniej.


Rozważaliśmy, czy byłoby sensem kupić taką tańszą działkę, postawić dom i wynajmować turystom. Kręciło się ich jednak znacznie mniej w tej drugiej strefie. Interes mógłby okazać się nieopłacalny. Dlatego Janusz Nowak z Kociewia, z ochotą pomógł gospodyni naprawić uszkodzony hydrant. Jak nam oznajmił, chętnie by nawet pomieszkał w tym hostelu i dokonał wielu napraw i przeróbek.


Tym bardziej, że właścicielka ma tylko 5-letnią córkę, która w tym roku pójdzie do zerówki, a za rok do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Póki co, uczy się od mamy prowadzenia hostelowego interesu. 
Właścicielce hostelu tak z doskoku pomagają różne przyjezdne osoby. Podczas naszego pobytu niektóre prace wykonywały cztery młode kobiety, jedna z Nowego Jorku, druga z Toronto i dwie z Wielkiej Brytanii. Mieliśmy okazję bliżej je poznać.


Pod wieczór, po obfitej rybnej kolacji, Janusz nakłonił mnie na drinka. Serwowały je w podwórkowym barku pomocnice właścicielki naszego hostelu. Urocza Luna pochodząca z Wielkiej Brytanii zrobiła nam dwa mocne drinki w cenie pięciu dolarów. Po ich kolejnej serii powiedziała nam, że studiuje politologię i wraca na studia dopiero w czerwcu.


Jak dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, z dumą oznajmiła, że jej pradziadek pochodził właśnie z Polski. W nagrodę za to otrzymała od nas czerwony długopis z napisem „Jestem z Gdańska”. Bardzo się ucieszyła z tego drobiazgu.


Z zazdrością patrzyły na to dwie koleżanki, które jej pomagały przy prowadzeniu hostelu. Ta z lewej na zdjęciu - Hira jest nauczycielką i mieszka w Nowym Jorku, a ta z prawej - Kejti jest pomocą dentystyczną w Toronto i obie - jak nam powiedziały – też mają... polskie korzenie.


Do polskich korzeni przyznała się również Hana, studiująca geografię i socjologię na uniwersytecie w Londynie, gdzie na stałe mieszka. Już dwukrotnie na zaproszenie znajomych swojej babci była w Krakowie. Jak Janusz dowiedział się, że mieszka w stolicy Wielkiej Brytanii, gdzie on jeszcze nie był, zrobił sobie z Haną wspólne pamiątkowe zdjęcie, wymienił adresami i zaprosił ją do siebie na pomorskie Kociewie.


Późnym wieczorem po naszej rybnej kolacji i po naszych dwóch rozweselających drinkach, wszystkie wolne krzesła i taborety zostały zajęte przez młodzież. Wspólnie wkoło rozsiadło się z kilkanaście osób różnych narodowości z kilku kontynentów. 
Dwie osoby miały klasyczne gitary i próbowały coś zagrać na strunach. Nic im jednak melodyjnego z tego nie wychodziło. Nawet nie potrafili wspólnie lub solowo zaśpiewać jakiegoś przeboju.
To nie to, co my za młodu, że przy takich okazjach, już w latach 60-tych minionego wieku śpiewaliśmy przeboje brytyjskiego The Beatles, tj. zespołu rockowego z Liverpoolu, działającego już od 1960 roku. A i przeboje polskich Czerwonych Gitar też były i nadal są w naszym repertuarze.


Ale i tak dobrze, że choć przez kilka godzin współcześni młodzi ludzie różnych narodowości siedzieli wspólnie i coś ze sobą ustnie rozmawiali. Jednak co rusz zaglądali w swoje komórki.
Tak się przy popijanych trunkach, głównie piwie, głośno rozgadali pod naszym oknem, że grubo po północy trzeba było im stanowczo powiedzieć, że i tutaj w ekwadorskim hostelu Coco Loco obowiązuje cisza nocna. Poskutkowało. (cdn)

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz