Bezpieczne przejście
przez jezdnie w Wietnamie to niebywała sztuka. Tych jednośladów jeździ tysiące,
nawet po chodnikach
Najsmaczniejsze do jedzenia z owoców w Wietnamie jest mango.
To co sprowadzają do Polski nie umywa się do tego tutaj przez nas konsumowanego.
Można je nabyć za bardzo tanie pieniądze niemal na każdym rogu ulicy. Za dolara
nabywa się dwa dojrzałe naturalnie okazy.
Chodząc po centrum Sajgonu można zjeść też na każdej ulicy.
Obok naszego hotelu w piętrowej jadłodajni zdecydowaliśmy się na kaczkę z
ryżem, porcja 50 tys. Dongów.
Zupa rybna jest przepyszna i też w podobnej cenie.
Jako warzywo można w dowolnej ilości zjeść małą papryczkę
chili. Popróbowaliśmy konsumując po dwie, ale sposobem bez rozgryzania w jamie
ustnej. Celowo, aby odkazić wewnątrz organizm.
Po posiłku z uwagi na panujący gorąc (około 35 st. C),
udaliśmy się do pobliskiego parku. W nim zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia z
obsługą parku, nakładając na głowy ich słomkowe kapelusze. Śmieli się z nas do
rozpuku.
Tak sobie odpoczywając w cieniu parku, nabyliśmy laskowe
orzeszki oferowane przez wielu sprzedawców. Wiele też starszych osób biegało
lub szybko chodziło po alejkach parkowych.
W innej części jeszcze większego parku ustawione były
urządzenia do różnych ćwiczeń cielesnych.
I chętnych nie brakowało.
Miejski park pełen zieleni był też miejscem nauki gry na
gitarze.
W innej części Sajgonu, zamieszkałego przez 12 mln ludzi znajdowała
się świątynia ogólnodostępna.
Nieopodal trafiliśmy na centrum sportu. Mnie oczywiście
najbardziej zainteresowała gra starszych panów w deblowego tenisa. Pobawiłem się
w sędziego, za co mi serdecznie podziękowali.
Tuż przy ogólnie dostępnego centrum sportu znajdował się dwupoziomowy
parking wyłącznie na skutery i motorynki. Ich ilość mówi sama za siebie.
Na innym utwardzonym boisku trener prowadził zajęcia w judo
z młodzieżą. Jeden z malców spóźnił się na trening i na oczach całej grupy
musiał wykonać w ramach kary dziesięć pompek. Jak dyscyplina, to od małego trzeba
ją wpajać właśnie poprzez sport.
Ja podglądałem co robią miejscowi w ramach rozwijania
kultury fizycznej, a moi dwaj
współtowarzysze podróży, od lewej Janusz Nowak Wiesław Baska, mieszkańcy
Starogardu Gdańskiego, prowadzili rozmowy z rodziną i znajomymi z Polski
poprzez telefony komórkowe. Okazało się po niewczasie, że sporo za nie
zapłacili, bo coś źle ustawili w swoich komórkach.
Zrobiło się ciemno i klucząc wracaliśmy do hotelu. Przejście
przez jezdnię okazało się nie lada sztuką. Idącą obok mnie kobietę mocno pociągnąłem
za sobą, aby nie potrącił jej samochód. Okazało się, że jest z Polski,
konkretnie Jerzym Dawidowskim z Warszawy prowadzącym swego bloga podróżniczego.
Wspólnie po Indochinach szwendają się już od trzech miesięcy.
Najistotniejszym zakupem drugiego dnia naszego pobytu w
Wietnamie, było nabycie kart SIM do naszych trzech telefonów komórkowych. Zapłaciliśmy
za nie 684 tys. dongów. A przelicznik jest taki, że 22 tys. dongów ma jeden
dolar. Ten zakup trwał prawie 2 godziny Były problemy z wprowadzeniem kart w
nasze smarthfony. U nas są numery 8 cyfrowe, a tu u nich 11 cyfrowe.
Na koniec dnia udaliśmy się do doskonale klimatyzowanej lodziarni.
Mimo, że była już 22 godzina i właściwie już zamykali lokal. Ale przecież klient nasz pan! Janusz
i Wiesław zamówili po dwie gałki lodów. Zapłacili za nie łącznie 218 tys.
dongów. Czyli dzieląc przez cztery, za każdą maleńką gałkę lodów zapłacili po…
2,5 dolara. Dla niedowiarków zachowałem paragon. Ale nie ma to, jak klient nasz pan! Wietnam nie jest wcale taki tani, jak się nam wydaje i opowiada. (dcn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz