wtorek, 13 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 9)

Od kupna najbardziej nam smakującego mango rozpoczęliśmy kolejny dzień pobytu w miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc,
Idąc główną arterią miasta Doung Dong, naszą uwagę zwróciły leżące na płask palmy oferowane do sprzedaży w przydrożnym sklepie ogrodniczym.
Na zjedzenie ryby w ramach obiadokolacji udało mi się nakłonić pozostałą dwójkę podróżników, argumentując im, że jest właśnie piątek 9 marca 2018 roku i w Polsce obowiązuje post. Z kilku gatunków rozłożonych na lodzie oferowanych ryb, wybraliśmy okazały kawałek tuńczyka.
Trzy kawałki ryby były przyrządzane na naszych oczach na ulicznym rożnie, oczywiście po uprzednim wypatroszeniu. Tuż po nas do restauracji przyszła rodzina Rosjan, kelnerowi pokazując na naszą rybę, ale niestety dla nich tuńczyka już zabrakło.
Tak wyglądała moja, nawet sporej wielkości porcja tuńczyka. Do niej dodano nieco ryżu, cienko pokrojone dwa plasterki pomidora i ogórka oraz jakąś zieleninę, a w miseczce rybny sos. Za takie danie zapłaciliśmy po 100 tys. dongów. My dodatkowo kupiliśmy po butelce piwa o nazwie Sajgon export, w cenie po 15 tys. dongów. Przypominam, że 1 dolar, to 22 600 wietnamskich dongów.
Następnego dnia w sobotę 10 marca, idąc w kierunku centrum Duong Dong, spotkaliśmy Szweda, mieszkańca Uppsala, miasta do którego dojechaliśmy w 2002 roku z Januszem Nowakiem rowerami z Nyneshamn. Nasz szwedzki rozmówca – jak nam powiedział - wszystkie europejskie zimy spędza w ciepłych krajach. Wzajemnie porobiliśmy sobie zdjęcia.
Schodząc w kierunku plaży, po 15 tys. dongów kupiliśmy dla ugaszenia pragnienia po okazałym kokosie z wydrążoną dziurką, do której wkłada się słomkę. Po raz pierwszy udało mi się z ręki uwiecznić wspólnie naszą trójkę podróżników. Jednakowe ochronne czapki i niebieskie koszulki kupiliśmy w Gdańsku Przymorzu.
Spacer plażą przy temperaturze dochodzącej do 40 st. C był dla nas dużą przyjemnością. Tego dnia ja się mocno spaliłem od słońca, bo nie posmarowałem się kremem z filtrem 40-ką.
Po plaży przechadzała się drobna kobieta oferująca rodzime owoce. Zrobiło nam się jej żal i kupiliśmy od niej cały pęk małych, ale jakże słodkich bananów.
Wracając do naszego urokliwego hotelu, weszliśmy do najbardziej okazałego w tej miejscowości budynku. Nocą mieniącego się różnorodnością barw. U wejścia była rozwieszona duża reklamowa mapa Wietnamu.
Ten budynek został wzniesiony chyba wyłącznie dla bogaczy. Wewnątrz do kupienia było bardzo dużo kosztownych wyrobów ze złota, srebra i mieniących się kamieni. Wśród potencjalnych klientów przeważał język rosyjski. Jeden z naszej trójki Janusz Nowak, uroczym wietnamskim hostessom zachwalał nasz bałtycki bursztyn  (dcn.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz