Ogromne akwaria z
dużymi rybami zafascynowały mnie podczas postoju w przydrożnej restauracji w
Południowym Wietnamie. To jednocześnie doskonała lekcja z ichtiologii,
zapoznająca z fauną Azji Południowo-Wschodniej. Jechaliśmy autokarem do nowego
hotelu po pływaniu różnymi łódkami po rzece Mekong i jej odnogach.
Było już ciemnawo, kiedy dotarliśmy do An Hotel w mieście
Can Tho. Słońce zachodzi w Południowym Wietnamie około godz. 19, ale
temperatury tutaj się nie obniżają. W ciągu dnia i nocą są wysokie, w granicach 35 st. C. Co innego doświadczaliśmy
dwa lata temu podczas podobnej 1,5 miesięcznej wyprawy wzdłuż i wszerz Ekwadoru. Tam nocami robiło się chłodniej.
W Wietnamie po wczesnoporannym śniadaniu (dwa smażone
jajka, sucha bułka paryska oraz do picia kawa i sok pomarańczowy), w niedługim
czasie znaleźliśmy się na nieco większej drewnianej łajbie. Tym razem, w celach
bezpieczeństwa, każdy załogant musiał nałożyć kamizelkę ratunkową. Tak też
uczynił krnąbrny Janusz i dociekający wszystkiego Wiesiek, dwaj mieszkańcy
polskiego Kociewia.
Takie statki po rzece Mekong wożą licznych turystów. Jak
zorientowaliśmy się po zasłyszanych językach, głównie Rosjan, Polaków, Francuzów
i Hiszpanów, a nawet Kanadyjczyków.
Takie statki pasażerskie podpływają do owocowego i
warzywnego bazaru. Stanowią go skupione w jednym miejscu rzeki Mekong liczne
pływające jednostki oferujące ten miejscowy atrakcyjny towar.
Skuszeni tanią ceną, ja kupiłem - bo była moja kolej - trzy
sztuki okazałego mango za 50 tys. dongów. Dopiero wieczorem w hotelu okazało
się, że nie nadają się do spożycia, bo są podgniłe. Wylądowały w koszu na
śmieci.
Cała nasza wycieczka nabyła te egzotyczne owoce i jakże później
musiała się rozczarować.
Do statków z turystami różnych nacji, co rusz podpływa jakiś
„sklepik” oferujący rodzime owoce i warzywa.
Na rzece Mekong robiło się coraz goręcej i dlatego w jednym z pływających „sklepików” kupiliśmy
po kokosie za 15 tys. dongów sztuka. Ich sok znakomicie gasił pragnienie.
Nasz statek pasażerski, tak samo jak inne, zacumował przy
kolejnym miejscu postoju. Tym razem był to lądowy targ rybny. Jednemu z
Kociewiaków zaiskrzyły się oczy jak zobaczył suszone ryby. Kupił jedną i przez
kilka dni się z nią męczył. Po przetrzymywaniu jej w lodówce, na koniec dał
kotkowi, który wałęsał się po hotelu Gecko House na wyspie Phu Quoc do której
dotarliśmy w ramach naszej wykupionej 3-dniowej wycieczki,
Na kolejnej stacji wycieczkowiczom pokazano, w jaki tradycyjny
sposób wyrabia się w Wietnamie cieniutki makaron ryżowy. Oprócz naszej trójki,
najbardziej byli tym zainteresowani inni Europejczycy ci z Hiszpanii. Byli to –
jak się dowiedziałem - Alecho, Ergo i Hargo oraz towarzysząca im Donata,
mieszkająca w Barcelonie, ale jak nam się przyznała pochodząca z Litwy. Nawet
rozumiała niektóre nasze polskie słowa.
Następnym miejscem postoju był ogród botaniczny. Niektóre
rośliny i ich owoce widzieliśmy tu po raz pierwszy w życiu. Atrakcją było
przejście po bambusowym mostku i karmienie dużych ryb chmarą i pluskiem wyskakujących
ze stawiku na pokarm sypany przez turystów.
Nie tylko nasza trójka podróżników z Gdańska dała się
nakłonić na kupno tych egzotycznych owoców i je na miejscu skonsumować. To samo
uczynili pozostali 2-dniowi wycieczkowicze po rzece Mekong.
Rzeka Mekong po obu jej brzegach pełna jest różnych
blaszanych zabudowań. Służą one jako sklepiki, magazyny, warsztaty naprawcze i
pomieszczenia mieszkalne. W miejscach gdzie nie ma konstrukcyjnej blachy, dojścia
do rzeki są utrudnione z uwagi na wyjątkowo bujną roślinność. (dcn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz