środa, 28 marca 2018

Indochiny 2018 (odcinek 21)

Jak czytamy w goglach, że u Was na Kociewiu jest minus 2 st. C, a u nas w Kambodży plus 35 w cieniu, to Wam współczujemy, a my popijając schłodzone piwko Angkor,  dajemy sobie świetnie radę. 
Chronologicznie, był ostatni dzień pobytu w Kampocie, 18.03. niedziela, pobudka o godzinie 6 rano, bo o 7,45 minibus do Phnom Penh - stolicy Kambodży o 1,2 mln ludności. Janusz Nowak przed wyjazdem poszedł na miasto i kupił w cenie po 1,25 dolara, po dwie bułki z mięsem i kapustą. Zjedliśmy po jednej i w drogę. Okazało się na dole, jak Janusz spojrzał w bilet, że odjazd jest dopiero o 8,30, tak więc w między czasie zjedliśmy po kilka bananów free, które wisiały przy recepcji naszego hotelu Happy Family i pooglądaliśmy ładne ryby w akwarium. Wsiedliśmy do pełnego minibusa, Janusz w szoferce, a ja naprzeciw Wiesława, tuż przy bocznych drzwiach. Działała klimatyzacja. Wjeżdżając do stolicy był zator, a ja przez okno robiłem foty tak licznym tutaj skuterom.

Po trzech godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy z miniwana w centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży.

Od razu dostaliśmy ofertę podwiezienia do hotelu przez uczynnego właściciela tuk tuka. Wysadził nas dopiero przy trzecim hotelu, a właściwie hostelu Khmer Vilage, po 19 dolarów od trzech osób za dobę. Pokój 203, bardzo wysoki i miał duże okno. Bardzo sympatyczny kierowca tuk tuka, w czasie kiedy Janusz i Wiesiek sprawdzali w dwóch poprzednich hotelach pokoje, jak się okazywało bez okien, to on ode mnie uczył się, jak wymawia się po polsku: dzień dobry, dziękuje, proszę, ile to kosztuje, dobranoc.

Przespaliśmy się w hostelu z godzinę i ruszyliśmy na miasto. Okazało się, że hostel znajduje się w dzielnicy nocnych rozrywek. Udając, że nie zważamy na seksowne zaczepki licznych piękności, w ulicznym barze zjedliśmy po bułce z wkładką mięsną i warzywami za 1,5 dolara i udaliśmy się w stronę Srebrnej Pagody. Po drodze chcieliśmy kupić arbuzy, ale były zbyt drogie.

Zwłaszcza Janusz, ale i Wiesiek byli zainteresowani suszącymi się rybami na naszej ulicy, prostopadle prowadzącej do spacerowego deptaku i rzeki Mekong.

Robiło się coraz bardziej goręcej, tak więc tuk tukiem odjechaliśmy pod Srebrną Pagodę za 1.5 dolara. A okazało się, że było zaledwie 800 m. Wstęp kosztował po 10 dolarów od osoby. Postanowiliśmy, że jutro tam wejdziemy, bo w niedzielę był spory tłok turystów i tubylców. Wszystkie kobiety, bez wyjątków jeśli miały odsłonięte kolana, musiały założyć brązowego koloru wiązane z przodu spódnice i mieć zakryte nogi. Dodatkowy koszt, to 3 dolary.  

Idąc w kierunku rzeki zrobiło się tak bardzo parno, że z pragnienia kupiliśmy sobie po kokosie za 1 dolara.

Udało mi się zrobić z ręki zdjęcie naszej doborowej trójce podróżników po Indochinach, jak w centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży, popijaliśmy kokosowy sok przez słomki.
Poszliśmy na kawę do punktu informacji turystycznej. Za 2 dolary była doskonała, podana z małym, wreszcie słodkim ciasteczkiem i to nad nabrzeżem wielkiej rzeki Mekong. Widok z góry był bardzo ładny. Poszliśmy wzdłuż nabrzeża, na którym odbywały się owocowe i kwiatowe targi oraz obchody religijne z uwagi na niedzielę.

Zaintrygowały nas ptaki, małe wróble i jaskółki, umieszczone w klatkach. O ich przeznaczeniu dowiedzieliśmy się nieco później.

Janusz i ciągle głodny Wiesiek zdecydowali się kupić małe kawałki pieczonego na rożnie mięsa. Do końca nie byli pewni, czy konsumują kurczaka, czy… wróbla.

Po konsumpcji niewiadomego pochodzenia kawałków mięsa, przyszła kolej na lokalne owoce.

Idąc nabrzeżem trafiliśmy do miejsca religijnych obrzędów. I właśnie w tym miejscu, mający dużą słabość do dzieci, pedagog szkolny Janusz Nowak, otrzymał propozycję zakupu małego dziecka za wywoławczą cenę tysiąca amerykańskich dolarów.

Poważnie rozważał tą ofertę pedagog z Kociewia, bo była to kilku letnia urocza dziewczynka. a on przy trójce swoich dzieci (córki i dwóch synów), wreszcie miałby dwie parki.  (dcn.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz