Jak czytamy w goglach, że u Was na Kociewiu jest minus
2 st. C, a u nas w Kambodży plus 35 w cieniu, to Wam współczujemy, a my
popijając schłodzone piwko Angkor,
dajemy sobie świetnie radę.
Chronologicznie, był ostatni dzień pobytu w
Kampocie, 18.03. niedziela, pobudka o godzinie 6 rano, bo o 7,45 minibus do Phnom
Penh - stolicy Kambodży o 1,2 mln ludności. Janusz Nowak przed wyjazdem poszedł na miasto i kupił w cenie po 1,25 dolara, po dwie bułki z mięsem i kapustą.
Zjedliśmy po jednej i w drogę. Okazało się na dole, jak Janusz spojrzał w
bilet, że odjazd jest dopiero o 8,30, tak więc w między czasie zjedliśmy po
kilka bananów free, które wisiały przy recepcji naszego hotelu Happy Family
i pooglądaliśmy ładne ryby w akwarium.
Wsiedliśmy do pełnego minibusa, Janusz w szoferce, a ja naprzeciw Wiesława, tuż
przy bocznych drzwiach. Działała klimatyzacja. Wjeżdżając do stolicy był zator, a
ja przez okno robiłem foty tak licznym tutaj skuterom.
Po trzech godzinach jazdy byliśmy
na miejscu. Wysiedliśmy z miniwana w centrum Phnom Penh - stolicy Kambodży.
Od razu dostaliśmy ofertę
podwiezienia do hotelu przez uczynnego właściciela tuk tuka. Wysadził nas
dopiero przy trzecim hotelu, a właściwie hostelu Khmer Vilage, po 19 dolarów od
trzech osób za dobę. Pokój 203, bardzo wysoki i miał duże okno. Bardzo
sympatyczny kierowca tuk tuka, w czasie kiedy Janusz i Wiesiek
sprawdzali w dwóch poprzednich hotelach pokoje, jak się okazywało bez okien, to
on ode mnie uczył się, jak wymawia się po polsku: dzień dobry, dziękuje,
proszę, ile to kosztuje, dobranoc.
Przespaliśmy się w hostelu z
godzinę i ruszyliśmy na miasto. Okazało się, że hostel znajduje się w dzielnicy
nocnych rozrywek. Udając, że nie zważamy na seksowne zaczepki licznych piękności, w ulicznym barze zjedliśmy po bułce
z wkładką mięsną i warzywami za 1,5 dolara i udaliśmy się w stronę Srebrnej Pagody.
Po drodze chcieliśmy kupić arbuzy,
ale były zbyt drogie.
Zwłaszcza Janusz, ale i Wiesiek byli zainteresowani suszącymi się rybami na naszej ulicy, prostopadle prowadzącej do spacerowego deptaku i rzeki Mekong.
Robiło się coraz bardziej goręcej,
tak więc tuk tukiem odjechaliśmy pod Srebrną Pagodę za 1.5 dolara. A okazało
się, że było zaledwie 800 m. Wstęp kosztował po 10 dolarów od osoby.
Postanowiliśmy, że jutro tam wejdziemy, bo w niedzielę był spory tłok turystów
i tubylców. Wszystkie kobiety, bez wyjątków jeśli miały odsłonięte kolana,
musiały założyć brązowego koloru wiązane z przodu spódnice i mieć zakryte nogi.
Dodatkowy koszt, to 3 dolary.
Idąc w kierunku rzeki zrobiło
się tak bardzo parno, że z pragnienia kupiliśmy sobie po kokosie za 1 dolara.
Udało mi się zrobić z ręki
zdjęcie naszej doborowej trójce podróżników po Indochinach, jak w centrum Phnom
Penh - stolicy Kambodży, popijaliśmy kokosowy sok przez słomki.
Poszliśmy na kawę do punktu
informacji turystycznej. Za 2 dolary była doskonała, podana z małym, wreszcie
słodkim ciasteczkiem i to nad nabrzeżem wielkiej rzeki Mekong. Widok z góry był
bardzo ładny. Poszliśmy wzdłuż nabrzeża, na którym odbywały się owocowe i kwiatowe targi oraz obchody religijne z uwagi na
niedzielę.
Zaintrygowały nas ptaki, małe
wróble i jaskółki, umieszczone w klatkach. O ich przeznaczeniu dowiedzieliśmy
się nieco później.
Janusz i ciągle głodny
Wiesiek zdecydowali się kupić małe kawałki pieczonego na rożnie mięsa. Do końca
nie byli pewni, czy konsumują kurczaka, czy… wróbla.
Po konsumpcji niewiadomego
pochodzenia kawałków mięsa, przyszła kolej na lokalne owoce.
Idąc nabrzeżem trafiliśmy do
miejsca religijnych obrzędów. I właśnie w tym miejscu, mający dużą słabość do
dzieci, pedagog szkolny Janusz Nowak,
otrzymał propozycję zakupu małego dziecka za wywoławczą cenę tysiąca amerykańskich
dolarów.
Poważnie rozważał tą ofertę
pedagog z Kociewia, bo była to kilku letnia urocza dziewczynka. a on przy
trójce swoich dzieci (córki i dwóch synów), wreszcie miałby dwie parki. (dcn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz