Na plaży spędziliśmy kolejny dzień podczas naszego
pobytu w miejscowości Duong Dong na wietnamskiej wyspie Phu Quoc, Była niedziela 11 marca 2018 i nadal świeciło
ostre słonce. Temperatura powietrza w cieniu przez całą dobę utrzymywała się w
granicach 30 st, C. Duże kamienie leżące na piaszczystym brzegu stanowiły
swoistą atrakcję.
Tym razem dla ochłody, niczym
wielkie paniska, w plażowym barze zamówiliśmy trzy o różnych smakach schłodzone koktajle.
Koktajle zamawiał Wiesław Baska i chyba celowo nie
zauważył, że kosztują po 75 tys. dongów. Jakby kto nie wierzył, to
sfotografowałem kartę menu, na której czerwonym, ostrzegawczym kolorem było
wyraźnie napisane 75 tys.
Przy naszej rozrzutności
zabrakło nam miejscowej waluty i w jednym z biur podróży powymienialiśmy po
kolejnych 50 dolarów. Z nieco większego kursu waluty (22 tys. dongów za dolara),
w porównaniu do hotelowej wymiany, zadowolony był Wiesiek Baska, ten na powyższym zdjęciu na pierwszym planie.
Na obiadokolację udaliśmy się
do restauracji znajdującej się blisko naszego hotelu o nazwie Gecko House. W tej
schludnej restauracji jedliśmy śniadania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w
zamówionej najdroższej zupie frutti di mare, w cenie za 35 tys. dongów, ukazały się nam… jakże
osławione w naszym polskim kraju ośmiorniczki.
W trójkę, jak na komendę,
zaczęliśmy sprawdzać, czy czasem pod stołem nie ma zamontowanych jakichś „pluskiew”.
Jedną nawet zauważyłem pełzającą po podłodze. Udało mi się ją rozdeptać, ale
jak się okazało był to tylko… rodzimy pajączek.
Tego, że nie mamy podłożonych
„pluskiew”, nie dowierzał wyjątkowo podejrzliwy Janusz Nowak z Kociewia i zaczął baczniej się przyglądać ustawionym
na naszym stole sporej ilości drewnianym pałeczkom służącym do jedzenia.
Po konsumpcji ośmiorniczek,
poczuliśmy się jak rodzime bonzy, znacznie bardziej bogatsi, no i ważniejsi.
Dodatkowo więc zamówiliśmy koktajle, oczywiście z niczego innego, jak mango. Na
wszelki wypadek zmieniliśmy jednak tematy i zaczęliśmy rozmawiać o d… Maryni.
Jeszcze do końca nie dowierzając,
regulując rachunek, u kelnerki upewniliśmy się, czy w naszym śniadaniowym, jak
i obiadowym lokalu, naprawdę nie ma podłożonych „pluskiew”? Bardzo zdziwiona
dziewczyna w ogóle nie wiedziała o co nam chodzi?
Jak zatem szaleć, to szaleć w
niedzielne popołudnie dla bogaczy. Na mieście kupiliśmy po kolejnym schłodzonym koktajlu, oczywiście
z mango. Koszt również po 30 tys. dongów.
W niedzielny wieczór wracaliśmy
do hotelu, niestety na piechotę, a nie służbową „furą”. Na domiar złego
bez… służbowych kredytowych kart bankowych
w portfelach. No, ale po drodze kupiliśmy nasze ulubione mango. Owoc wyjęty
rano z lodówki za każdym razem smakował nam wyśmienicie. (dcn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz