Podczas końcowych dni naszego pobytu w Ekwadorze, deszczowy poranek w Palmową Niedzielę 20 marca 2016 roku zmobilizował nas do szybszego opuszczenia Santo Domingo. Typowo handlowego miasta zamieszkałego przez około 280 tys. mieszkańców. Sprzed hotelu zabraliśmy się pierwszą zatrzymaną taksówką, która zawiozła nas na autobusowy terminal.
Po
niespełna trzech godzinach jazdy rejsowym autobusem wysiedliśmy na
tym samym wielkim dworcu w Quito, z którego wyjeżdżaliśmy pięć
tygodni temu do Latacungi. Nasza półtora miesięczna wyprawa po
Ekwadorze zamknęła wytyczoną pętlę. Przewóz naszych bagaży z
przystanku autobusowego do postoju taksówek zleciliśmy tragarzowi
za drobną odpłatą.
Do
taksówki, oczywiście żółtego koloru, ułożyliśmy nasze plecaki
i zamówiliśmy kurs do hotelu Plaza, tego samego w którym
mieszkaliśmy na początku naszej wyprawy.
Tym
razem jechaliśmy nieco inną trasą i mogłem przez okno taksówki
zrobić zdjęcie dużego napisu i przy okazji jednemu z nielicznych w
Quito rowerzyście.
Wyjątkowo
tanio, bo za 10 dolarów przejechaliśmy spory odcinek i gdzieś po
godzinie dotarliśmy pod nasz hotel Plaza, znajdujący się w cichej
dzielnicy willowej. W
recepcji powitały nas te same znajome buzie. Otrzymaliśmy ten sam
pokój na trzecim pietrze, w którym mieszkaliśmy poprzednio. Został
pomalowany i trochę doposażony.
Przy
recepcji trafiliśmy na hotelowego gościa ciekawie ubranego. Miał
na imię Marek i pochodził z kanadyjskiego Quebecu. Zachwalał nam
swój niedawny pobyt w Medellin, drugim pod względem
wielkości mieście w Kolumbii, aglomeracji liczącej 3,7 mln
mieszkańców.
Do
powrotu do Polski pozostały nam tylko dwa dni. Zatem w poniedziałek
21 marca 2016, tuż po śniadaniu, postanowiliśmy pojechać miejskim
autobusem na równik, odległy od centrum miasta o 60 km, kierując
się na północ. Dostrzegłem, że w pobliżu Janusza siadały różne kobiety i każda zaraz sięgała po lusterko...
Równik,
to doskonale zagospodarowane miejsce. Jest jednym z symboli Ekwadoru,
bowiem od równika pochodzi nazwa kraju. Otóż słowo Ecuador,
po hiszpańsku dokładnie znaczy równik. Ledwie co
wysiedliśmy z miejskiego autobusu, a natknęliśmy się na kondukt
żałobny.
Do
godziny dwunastej pozostawało nam jeszcze trochę czasu więc przed
prażącym słońcem schroniliśmy się w pobliskiej
kawiarni. Odbywał się przy niej plenerowy wernisaż różnych prac
artystycznych, głównie malarskich, wykonanych przez lokalnych
twórców. Moją uwagę zwrócił duży obraz ukazujący ostatnią
wieczerzę dwunastu apostołów. Obraz nawiązywał do malowidła
ściennego Leonarda da
Vinci, wykonanego na
refektarzu klasztoru przy Santa Maria delle Grazie w Mediolanie.
Podczas
wernisażu wystąpiło kilka zespołów artystycznych ubranych w regionalne stroje. Oczywiście musiał sobie z nimi zrobić wspólne
pamiątkowe zdjęcie jeden z naszej trójki podróżników, Janusz
Nowak z Kociewia.
Tak
bardzo prażyło słonce, że postanowiliśmy ugasić pragnienie w kawiarni. Tak oficjalnie zaproponowano nam herbatę z
liściem... koki. Kosztowała nas po 1,5 dolara i według
wywieszonego cennika była tylko o 50 centów droższa od zwykłej
czarnej herbaty.
Wzmocnieni
koką, przeszliśmy na drugą stronę szerokiej jezdni pod kasy, aby
kupić bilety wstępu.
Wyciągnąłem
swoją legitymację prasową licząc na jakąś zniżkę. Nic z tego,
również i tutaj czegoś takiego nie uwzględniono. Jedynie nasz
wiek upoważniał nas do otrzymania nieco tańszych biletów, za
które zapłaciliśmy po 1,75 dolara.
Po
przekroczeniu bramek wejściowych, znaleźliśmy się pod dużym
obeliskiem oznaczającym równik. Przy nim jest namalowane
skrzyżowanie żółtych linii i widoczne z daleka duże litery: N
S W i E, wskazujące kierunki czterech stron świata.
Znajdując się w takim miejscu należało zrobić sobie pamiątkowe
zdjęcie z czerwoną flagą i herbem Gdańska oraz z naszą narodową
biało-czerwoną.
Te flagi, jak i inne drobne pamiątkowe przedmioty,
otrzymaliśmy od Anny Zbierskiej z Biura Promocji Urzędu
Miasta Gdańska, za co jej serdecznie dziękujemy. Dla przykładu
długopisy z napisem Kocham Gdańsk lub Jestem z Gdańska, przydały nam się najbardziej,
o czym napiszę w oddzielnym odcinku.
Pod
koniec naszej półtoramiesięcznej podróży po Ekwadorze
znaleźliśmy się na równiku! La
Mitad del Mundo, czyli środek świata, albo połowa świata.
Taki obieżyświat jak Wojciech Cejrowski, też pochodzący z
Kociewia, w jednym ze swoich odcinkowych filmów udowadniał, że
prawdziwy równik precyzyjnie oznaczony przez fizyków i matematyków,
znajduje się z dwieście metrów dalej. Cóż to za różnica? Dla
zwykłego śmiertelnika nie ma to żadnego znaczenia. Tym bardziej,
że i w tym miejscu niektórym osobom udawało się postawić na
sztorc surowe jajko.
Podobnej
sztuczki ustawienia pionowo surowego jajka na główce gwoździa
próbował inny Kociewiak Janusz Nowak, ale z mizernym
skutkiem. Robił to chyba zbyt nerwowo. No, ale wspólnie byliśmy
zadowoleni z tego, że znaleźliśmy się w jedynym miejscem, w
którym podczas zrównania dnia z nocą przedmioty w samo południe
nie rzucają cienia. Są to tak zwane dni równonocy, gdyż na całej
Ziemi dzień i noc mają wtedy jednakową długość.
Na
równik przybywa wielu turystów i miejscowy fotograf robi im
odpłatnie pamiątkowe zdjęcia. Przy okazji wyjaśnia im, że około
20 marca, jak i 21 września, kiedy Słońce wschodzi wówczas
dokładnie na wschodzie, przez 12 godzin przesuwa się nad równikiem
i zachodzi dokładnie na zachodzie. W południe w dniu równonocy,
Słońce stoi w zenicie nad równikiem i znajdujące się tu obiekty
nie rzucają cienia. My też tego doświadczyliśmy.
Andrzej
i Janusz płacąc po 4 dolary wybrali się na krotką
wycieczkę do położonego niedaleko od równikowego obelisku
wygasłego wulkanu o nazwie Pululagua,(3356
m n.p.m.). Na jego dnie zamieszkuje około tysiąca ludzi, aż
niewiarygodne, bo bez prądu, telefonów i samochodów. W wycieczce
brały udział trzy młode kobiety, Austriaczka - Karolina.
Ekwadorka – Gabriela i trzecia o imieniu Nicol Wyszecki,
pochodząca z Polski. Jej rodzice mieszkają w Gdańsku. W stanie
wojennym przebywali w Austrii, i właśnie tam ona się urodziła.
Obecnie studiuje etnografię w Wiedniu. W trójkę wędrują po
Ameryce Południowej, ale też trochę pracują jako wolontariuszki,
ucząc dzieci, które nie mają dostępu do elementarnej edukacji.
Na
zakończenie naszego pobytu na ekwadorskim równiku, w pobliskim
biurze turystycznym nabyliśmy, płacąc po 2 dolary, certyfikaty
potwierdzające naszą tu obecność. Zostały one postemplowane i
podpisane przez urzędniczkę oraz dwóch świadków i będą
doskonałym dowodem naszej obecności w tym szczególnym miejscu.
Tekst
i zdjęcia: Włodzimierz Amerski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz