poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Indochiny 2018 (odcinek 24)



W Phnom Penh, stolicy Kambodży, będąc przy forsie po wzięciu z banku po kilkuset dolarów, bez ograniczeń buszowaliśmy po wielkim bazarze.

Wiesiek Baska, chociaż zarzekał się, że podczas tej 1,5-miesięcznej wyprawy po Indochinach, nic nie kupi z pamiątek do domu w Starogardzie Gdańskim, to jednak poważnie rozważał czy nie kupić jakieś rzeźby wykonanej z drewna.

Bardzo sympatyczny i usłużny właściciel tuk tuka o imieniu Sukun, zawiózł nas do miejsca religijnych obrzędów wyznawców buddyzmu. Wstęp kosztował nas po 1 dolarze, ale warto było zobaczyć w jaki sposób oddają oni cześć swemu Buddzie.

Jak dotychczas tylko w kilku hotelach i hostelach w recepcji wisiały ścienne zegary ukazujące różne godziny w różnych państwach świata. W tym przypadku w hostelu Khmer Vilage w Kambodży od lewej: Phnom Penh, Nowy Jork, Paryż i Japonia.

Po krótkim odpoczynku w hostelu ponownie udaliśmy się na bulwar, na którym było kilkunastu wróżbitów i ich klientów, z uwagą wsłuchujących się w to co mówią.

Ponad sto masztów z łopocącymi w wietrze flagami jest ustawionych na nabrzeżu rzeki Mekong w stolicy Kambodży. Znaleźliśmy maszt z biało czerwoną flagą. Długo nie myśląc, u podstawy masztu przykleiłem herb Gdańska. Siedzące obok na ławeczce brytyjskie małżeństwo doskonale wiedziało jakiego miasta herb przykleiłem. Jak usłyszało, że robię to tak od siebie jako turysta, powiedzieli, że jest to doskonała promocja hanzeatyckiego miasta i jego władze powinny mnie w jakiś sposób za to wynagrodzić.

Wieczorem nabrzeże spacerowe zamienia się diametralnie. Za dnia jest niewiele osób z powodu upału. Gdy się ściemnia, zaczynają dorośli, głównie kobiety wspólnie wykonywać ćwiczenia w rytm głośnej muzyki. Dzieci naśladując dorosłych, też tańczyły na publicznej ławce. Po kolacji i powrocie do hostelu, wykupiliśmy autobusowe bilety po 10 dolarów na 400 km trasę na Wschód, do miejscowości Siem Reap.  

Następnego dnia z rana tuk tukiem podjechaliśmy na przystanek autobusowy. Janusz Nowak pokazuje nazwę kolejnego miasta Siem Reap, do którego prowadziła nasza 1,5 miesięczna wyprawa po Indochinach.

Podczas kilkugodzinnej jazdy autobusem, jest co najmniej jedna przerwa na posiłek. Gdzieś w połowie drogi do Siem Reap, przy wysiadaniu na podróżnych czekali żebracy oczekujący na jakieś wsparcie. W porównaniu do Wietnamu o wiele biedniejsza jest Kambodża.

Bardzo troszczący się o swoje zdrowie Wiesław Baska, chyba po bardzo wyczerpujących z uwagi na roztrój żołądka nocach w Phnom Penh, stolicy Kambodży, na czas autobusowej podróży do Siem Reap wykupił miejsce leżące.

Po 4 godzinach jazdy klimatyzowanym autobusem, 20 marca zameldowaliśmy się w recepcji hotelu Kok Meng Lodge, w którym odzyskaliśmy połączenie internetowe. Otrzymaliśmy pokój nr 9 na pierwszym piętrze. Nasz hotel w Siem Reap. znajdował się tuż przy „sopockim Monciaku."
Tak nazwaliśmy miejsce bez ruchu kołowego, a przeznaczone głównie dla turystów. Było pełne restauracji, kawiarenek i sklepów z pamiątkami. Życie rozpoczynało się wieczorem i trwało do rana. Dla najbardziej wytrwałych czynna była też wypożyczalnia skuterów elektrycznych.
Przy jednym z hoteli nad rzeczką przecinającą miasto stało wiele rowerów, które można było wypożyczyć po w miarę przystępnej cenie.

Po w sumie nie męczącej podróży, trzeba było jednak coś zjeść. Oczywiście najlepiej przyswajalne w upałach były zupy. Po spacerze, wieczorem z Januszem trafiliśmy do ładnej restauracji z klimatyzacją i zamówiliśmy dwie zupy rosołowe po 2,5 dolara, on z kurczakiem, a ja ze świniną.
Rosół z makaronem lub ryżem i warzywami oraz kurczakiem musiał mieć też dodatek czerwonej tej najostrzejszej chili, którą tutaj nauczyliśmy się konsumować połykając małe kawałeczki bez rozgryzania. Mimo tego paliło w buzi.   (dcn.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz