wtorek, 27 grudnia 2016

Ekwador wzdłuż i wszerz, cz. 20

Rekordowa temperatura około 40 st. C
Po wylądowaniu 15 lutego 2016 roku w Quito, stolicy Ekwadoru, mieszkaliśmy i przebywaliśmy kolejno w takich ekwadorskich miastach, jak: Banios, Riobamba, Puyo, Latacunga, Alausi, Cuenca, Loja, Guayaguil, Salinas, Puerto Lopez, Manta, Monte Cristi, Bahia i Canoa. Tak wymieniam je ponownie po kolei, wracając wspomnieniami dopiero teraz pod koniec 2016 roku. A przecież wróciliśmy z Ekwadoru do kraju na święta wielkanocne 24 marca 2016 roku.
Ostatnią, numerycznie 19 relację o naszej wyprawie i pobycie w rybackiej miejscowości Canoa, opublikowałem na blogu w maju. W tych relacjach opisałem bogato ilustrując nasz pobyt w 17 miejscowościach, docierając do nich doskonale rozwiniętą komunikacją autobusową. Minęło więc prawie siedem miesięcy przerwy od ostatniej mojej relacji. Zastanawiam się dlaczego? 
Sparaliżowała mnie chyba myśl, że mogliśmy zginąć podczas trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło Ekwador w kilkanaście dni po naszym z niego wyjeździe. Przecież z ziemią zostały zrównane niektóre wymienione powyżej miejscowości, w których mieszkaliśmy. Było wiele ofiar śmiertelnych, wśród nich mogliśmy przecież być i my. Nawiązywałem do tego w swoich poprzednich relacjach. Świat tylko przez kilka dni żył tą tragedią. Kto dzisiaj o niej pamięta?
Święta Bożego Narodzenia i związane z nimi życzenia oraz trochę wolnego czasu nastroiły mnie na powrót do ekwadorskich wspomnień. Najdłużej z naszej półtoramiesięcznej wyprawy, bo aż cztery doby spędziliśmy w rybackiej miejscowości Canoa, leżącej tuż nad Oceanem Spokojnym. Widok startujących pod wysokie fale niemal jak do lotu łodzi rybackich w Canoa będę długo pamiętał.
Nasza półtora miesięczna wyprawa jednak powoli zbliżała się do końca.
Znad Oceanu Spokojnego z rybackiej miejscowości Canoa kierowaliśmy się na północny wschód, w drogę powrotną do Quito, skąd 24 marca odlatywał nasz samolot do Amsterdamu. Naszymi kolejnymi docelowymi miastami były Pedernales, a następnie Santo Domingo i Quito.
Za 1,5 dolara prywatny samochód dostawczy, podwiózł nas siedzących na pace, gdzieś z 800 metrów wraz z bagażami na przystanek autobusowy. Nie czekając zbyt długo, podjechał liniowy autobus i za 11,50 dolarów, płacąc za trzech, dojechaliśmy w dwie godziny z Canoa do Pedernales.
Już w czasie jazdy odczuwało się narastające ciepło. Stary autobus nie miał klimy. Okna szeroko pootwierane, a mimo to pot lał się po całym ciele.
Otumanieni jazdą i gorącem zajechaliśmy na przystanek węzłowy w Pedernales. Wysiadając z autobusu podskoczyli do nas młodzi chłopcy pytając dokąd jedziemy? Odparliśmy, że do Santo Domingo, mimo że naszym zamiarem był pobyt w Pedernales. Ale panujący upał, unoszący się dworcowy kurz i nieciekawa sceneria sprawiły, że nawet bez wzajemnych uzgodnień nie zaprotestowaliśmy, gdy ci młodzi chłopcy nasze bagaże umieścili w lukach bagażowych autobusu jadącego do Santo Domingo.
Do odjazdu było trochę czasu i Janusz Nowak z pomorskiego Kociewia poszedł powolnym krokiem do pobliskiego kiosku, aby kupić butelkowaną wodę do picia. W tym czasie w pobliże naszego autobusu zajechał samochód policyjny i wyszło z niego dwóch uzbrojonych policjantów. Widocznie – jak się domyśliłem – dostali cynk, że na dworzec zajechało trzech „białasów” i trzeba tym europejskim turystom zapewnić bezpieczeństwo.
Upalnie było do tego stopnia, że z utęsknieniem czekaliśmy aż ruszy nasz autobus i włączy klimę. Gdzieś po kwadransie kierowca włączył silnik, no i odjechaliśmy z Pedernales. Spojrzeliśmy na autobusowy wskaźnik temperatury, widniały na nim cyfry 38,4 st. C. Z pewnością było powyżej 40 st. C, gdy na dworcu otoczonym budynkami, przez około pół godziny „topiliśmy” się w okropnym upale.
Jechaliśmy kilka godzin przez tereny przeznaczone pod uprawę bananów. Tylko co jakiś czas ukazywały się przydrożne zabudowania wykonane z powszechnej w Ameryce południowej blachy falistej. Te zadaszone miejsca przeznaczone chyba były na tymczasowe zmagazynowanie paczkowanych bananów.
Od strony asfaltowej drogi tylko niektóre gospodarstwa były ogrodzone drewnianym płotem, przy którym stały przywiązane konie.
Z uwagi na wysokie temperatury, przydrożne chałupy mieszkalne były zbite z drewna i miały charakterystyczne zadaszenia chroniące przed piekącym słońcem. Przy takich obiektach zazwyczaj zatrzymywał się autobus.
Jechało się przez kilka godzin w słabnącym ukropie i po drodze nie było żadnego sklepu, aby kupić coś do picia lub jedzenia. Dopiero po około czterech godzinach jazdy zobaczyliśmy pierwszy przydrożny sklep, w którym akurat trwała dostawa południowych owoców.
Do autobusu, ekwadorskim zwyczajem, co jakiś czas zaczęli też wsiadać przydrożni sprzedawcy oferujący różne artykuły spożywcze. Ryzykując zdecydowaliśmy się na schłodzony sok kokosowy w pół litrowej butelce plastikowej za 1,5 dolara. Orzeźwił nas znakomicie i nawet był smaczny. Nikogo z naszej trójki, a tego najbardziej się obawialiśmy, na szczęście nie pogoniło.
Wjechaliśmy do centrum dużego miasta o ładnej nazwie El Carmen. Podróżni swoje bagaże mogli przewieźć trzykołowymi pojazdami rowerowymi.
Na podróżnych czekały również liczne taksówki obowiązkowo koloru żółtego w całym Ekwadorze.
Na przystanku w mieście El Carmen do naszego autobusu wsiedli tez nowi przydrożni sprzedawcy artykułów spożywczych.
Fotografując z okna jadącego powoli autobusu przerażał mnie brud jaki wokół panował w El Carmen.
Na drogach panuje styl wolnej amerykanki. Trzeba bardzo uważać, aby kogoś nie rozjechać. Kobiety jeżdżą skuterami pod prąd.
Tuż przy jezdni swój przenośny sklep usytuował jeden ze sprzedawców kapeluszy.
Na kolejnym przystanku w El Carmen nasz autobus opuścił sporej postury pasażer ubrany w czarną koszulkę z wizerunkiem Jezusa na piersiach. U innych wzbudzał on spore zainteresowanie.
Na obrzeżach El Carmen znajdował się ostatni przystanek autobusowy, a przy nim hotel o wymownej nazwie Israel. Owszem mogliśmy wysiąść i w nim zamieszkać, ale tego dnia naszym docelowym celem było dotarcie do Santo Domingo.
Za czterogodzinną podróż z Pedernales zapłaciliśmy tylko 16 dolarów za trzech. Dotarliśmy do Santo Domingo łącznie po sześciu godzinach jazdy dwoma autobusami. Wskaźnik umieszczony nad szoferką ukazywał temperaturę 30,1 st. C. Było więc całkiem znośnie. Nadmienię, że za dojazd taksówką do odległego od dworca hotelu zapłaciliśmy 2 dolary. Był wolny tylko jeden trzyosobowy pokój z oknami na główną ulicę. Hałas był nie do wytrzymania, a klimy nie było i wietrzyliśmy poprzez otwarte okno. Dobrze, że wziąłem ze sobą z kraju zatyczki do uszu. Jak było konkretnie w typowo handlowym węźle Santo Domingo napiszę w kolejnym odcinku.

Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Amerski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz