Rekordowa temperatura około 40 st. C
Po
wylądowaniu 15 lutego 2016 roku w Quito, stolicy Ekwadoru,
mieszkaliśmy i przebywaliśmy kolejno w takich ekwadorskich
miastach, jak: Banios, Riobamba, Puyo, Latacunga, Alausi, Cuenca,
Loja, Guayaguil, Salinas, Puerto Lopez, Manta, Monte Cristi, Bahia i
Canoa. Tak wymieniam je ponownie po kolei, wracając wspomnieniami
dopiero teraz pod koniec 2016 roku. A przecież wróciliśmy z
Ekwadoru do kraju na święta wielkanocne 24 marca 2016 roku.
Ostatnią,
numerycznie 19 relację o naszej wyprawie i pobycie w rybackiej
miejscowości Canoa, opublikowałem na blogu w maju. W tych relacjach
opisałem bogato ilustrując nasz pobyt w 17 miejscowościach,
docierając do nich doskonale rozwiniętą komunikacją autobusową.
Minęło więc prawie siedem miesięcy przerwy od ostatniej mojej
relacji. Zastanawiam się dlaczego?
Sparaliżowała mnie chyba myśl,
że mogliśmy zginąć podczas trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło
Ekwador w kilkanaście dni po naszym z niego wyjeździe. Przecież z
ziemią zostały zrównane niektóre wymienione powyżej
miejscowości, w których mieszkaliśmy. Było wiele ofiar
śmiertelnych, wśród nich mogliśmy przecież być i my. Nawiązywałem do tego w swoich poprzednich relacjach. Świat
tylko przez kilka dni żył tą tragedią. Kto dzisiaj o niej
pamięta?
Święta
Bożego Narodzenia i związane z nimi życzenia oraz trochę wolnego
czasu nastroiły mnie na powrót do ekwadorskich wspomnień.
Najdłużej z naszej półtoramiesięcznej wyprawy, bo aż cztery
doby spędziliśmy w rybackiej miejscowości Canoa, leżącej tuż
nad Oceanem Spokojnym. Widok startujących pod wysokie fale niemal
jak do lotu łodzi rybackich w Canoa będę długo pamiętał.
Nasza
półtora miesięczna wyprawa jednak powoli zbliżała się do końca.
Znad
Oceanu Spokojnego z rybackiej miejscowości Canoa kierowaliśmy się
na północny wschód, w drogę powrotną do Quito, skąd 24 marca
odlatywał nasz samolot do Amsterdamu. Naszymi kolejnymi docelowymi
miastami były Pedernales, a następnie Santo Domingo i Quito.
Za
1,5 dolara prywatny samochód dostawczy, podwiózł nas siedzących
na pace, gdzieś z 800 metrów wraz z bagażami na przystanek
autobusowy. Nie czekając zbyt długo, podjechał liniowy autobus i
za 11,50 dolarów, płacąc za trzech, dojechaliśmy w dwie godziny z
Canoa do Pedernales.
Już
w czasie jazdy odczuwało się narastające ciepło. Stary autobus
nie miał klimy. Okna szeroko pootwierane, a mimo to pot lał się po
całym ciele.
Otumanieni
jazdą i gorącem zajechaliśmy na przystanek węzłowy w Pedernales.
Wysiadając z autobusu podskoczyli do nas młodzi chłopcy pytając
dokąd jedziemy? Odparliśmy, że do Santo Domingo, mimo że naszym
zamiarem był pobyt w Pedernales. Ale panujący upał, unoszący się
dworcowy kurz i nieciekawa sceneria sprawiły, że nawet bez
wzajemnych uzgodnień nie zaprotestowaliśmy, gdy ci młodzi chłopcy
nasze bagaże umieścili w lukach bagażowych autobusu jadącego do
Santo Domingo.
Do
odjazdu było trochę czasu i Janusz Nowak z pomorskiego Kociewia
poszedł powolnym krokiem do pobliskiego kiosku, aby kupić
butelkowaną wodę do picia. W tym czasie w pobliże naszego autobusu
zajechał samochód policyjny i wyszło z niego dwóch uzbrojonych
policjantów. Widocznie – jak się domyśliłem – dostali cynk,
że na dworzec zajechało trzech „białasów” i trzeba tym
europejskim turystom zapewnić bezpieczeństwo.
Upalnie
było do tego stopnia, że z utęsknieniem czekaliśmy aż ruszy nasz
autobus i włączy klimę. Gdzieś po kwadransie kierowca włączył
silnik, no i odjechaliśmy z Pedernales. Spojrzeliśmy na autobusowy
wskaźnik temperatury, widniały na nim cyfry 38,4 st. C. Z pewnością
było powyżej 40 st. C, gdy na dworcu otoczonym budynkami, przez
około pół godziny „topiliśmy” się w okropnym upale.
Jechaliśmy
kilka godzin przez tereny przeznaczone pod uprawę bananów. Tylko co
jakiś czas ukazywały się przydrożne zabudowania wykonane z
powszechnej w Ameryce południowej blachy falistej. Te zadaszone
miejsca przeznaczone chyba były na tymczasowe zmagazynowanie
paczkowanych bananów.
Od
strony asfaltowej drogi tylko niektóre gospodarstwa były ogrodzone
drewnianym płotem, przy którym stały przywiązane konie.
Z
uwagi na wysokie temperatury, przydrożne chałupy mieszkalne były zbite
z drewna i miały charakterystyczne zadaszenia chroniące przed piekącym słońcem. Przy takich obiektach
zazwyczaj zatrzymywał się autobus.
Jechało
się przez kilka godzin w słabnącym ukropie i po drodze nie było
żadnego sklepu, aby kupić coś do picia lub jedzenia. Dopiero po
około czterech godzinach jazdy zobaczyliśmy pierwszy przydrożny
sklep, w którym akurat trwała dostawa południowych owoców.
Do
autobusu, ekwadorskim zwyczajem, co jakiś czas zaczęli też wsiadać
przydrożni sprzedawcy oferujący różne artykuły spożywcze.
Ryzykując zdecydowaliśmy się na schłodzony sok kokosowy w pół
litrowej butelce plastikowej za 1,5 dolara. Orzeźwił nas znakomicie
i nawet był smaczny. Nikogo z naszej trójki, a tego najbardziej się
obawialiśmy, na szczęście nie pogoniło.
Wjechaliśmy
do centrum dużego miasta o ładnej nazwie El Carmen. Podróżni
swoje bagaże mogli przewieźć trzykołowymi pojazdami rowerowymi.
Na
podróżnych czekały również liczne taksówki obowiązkowo koloru
żółtego w całym Ekwadorze.
Na
przystanku w mieście El Carmen do naszego autobusu wsiedli tez nowi
przydrożni sprzedawcy artykułów spożywczych.
Fotografując
z okna jadącego powoli autobusu przerażał mnie brud jaki wokół
panował w El Carmen.
Na
drogach panuje styl wolnej amerykanki. Trzeba bardzo uważać, aby
kogoś nie rozjechać. Kobiety jeżdżą skuterami pod prąd.
Tuż
przy jezdni swój przenośny sklep usytuował jeden ze sprzedawców
kapeluszy.
Na
kolejnym przystanku w El Carmen nasz autobus opuścił sporej postury
pasażer ubrany w czarną koszulkę z wizerunkiem Jezusa na
piersiach. U innych wzbudzał on spore zainteresowanie.
Na
obrzeżach El Carmen znajdował się ostatni przystanek autobusowy, a
przy nim hotel o wymownej nazwie Israel. Owszem mogliśmy wysiąść
i w nim zamieszkać, ale tego dnia naszym docelowym celem było
dotarcie do Santo Domingo.
Za
czterogodzinną podróż z Pedernales zapłaciliśmy tylko 16 dolarów
za trzech. Dotarliśmy do Santo Domingo łącznie po sześciu godzinach
jazdy dwoma autobusami. Wskaźnik umieszczony nad szoferką ukazywał
temperaturę 30,1 st. C. Było więc całkiem znośnie. Nadmienię,
że za dojazd taksówką do odległego od dworca hotelu zapłaciliśmy
2 dolary. Był wolny tylko jeden trzyosobowy pokój z oknami na
główną ulicę. Hałas był nie do wytrzymania, a klimy nie było i
wietrzyliśmy poprzez otwarte okno. Dobrze, że wziąłem ze sobą z
kraju zatyczki do uszu. Jak było konkretnie w typowo handlowym węźle
Santo Domingo napiszę w kolejnym odcinku.
Tekst i
zdjęcia: Włodzimierz Amerski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz